Jakoż zgodnie z proroctwem zapisanym w treści poprzedniego tekstu przez ponad dwa tygodnie nie miałem najmniejszej styczności z polską służbą zdrowia. Może raz lub dwa odwiedziłem aptekę w celach najzupełniej nieistotnych, więc nawet nie ma o czym mówić. Czas, który ortopeda przeznaczył mojej kości łódeczkowatej na stabilizowanie się, ja z kolei przeznaczyłem na stabilizowanie swojej psychiki nieco rozchwianej perspektywą noszenia gipsu przez dwa miesiące (na garstku, nie na psychice).
Jakież było moje zdziwienie… ale nie uprzedzajmy faktów. Choć z drugiej strony właśnie moja skłonność do uprzedzania faktów sprawiła, że zanim się udałem na wyznaczoną wizytę do ortopedy, wcześniej byłem udałem się do lekarza ogólnego po skierowanie. Do ortopedy. Na wszelki wypadek. Nauczony doświadczeniem (ciekawa cecha naczelnych) wolałem uniknąć sytuacji w której udając się na ustalony od zarania dziejów, święty termin wizyty zostanę cofnięty za próg szpitala wojskowego wskutek braku świętego papierka.
Pani doktor ogólna długo kręciła głową i nie mogła zrozumieć dlaczego mając umówioną wizytę domagam się jeszcze skierowania na nią. Odpowiedziałem, że ja z kolei nie rozumiem, dlaczego idąc do szpitala ze złamaną ręką nie zostaję przyjęty z powodu braku skierowania. Lepiej dmuchać na złamane, niż się załamać. „Do ortopedy?” – zapytała sięgając po druczek, którego wypełnienie ostatecznie nic ją nie kosztowało. „Do ortopedy, na bank” – odparłem z wielką pewnością siebie (dwa tygodnie wcześniej jej koleżanka wystawiła mi „omyłkowo” skierowanie do chirurga).
Mając dokument najbardziej święty ze wszystkich wyfrunąłem z przychodni w stronę pobliskiego szpitala wojskowego. „Dzień dobry, jestem na dzisiaj umówiony do ortopedy do doktora (takiego-a-takiego)” – moja pewność siebie była wciąż niewzruszona. „Karteczka” – pewność siebie pani w okienku była jeszcze większa. Wyciągnąłem z rękawa swojego asa, ale okazało się, że tu trzeba zagrać dżokerem. „Karteczka od doktora, pan weźmie i przyjdzie”. Schowałem swoje bezprzydatne nagle skierowanie i ruszyłem korytarzem w dobrze już znanym kierunku. Owszem, za pierwszym razem dostałem od ortopedy małą karteczkę z datą następnej wizyty, ale ta karteczka oprócz daty miała jeszcze oryginalną pieczątkę doktora i to był właściwy glejt, moja przepustka i prawo leczenia. Cóż z nią zrobiłem? Oczywiście zgubiłem, jak się bystro domyślił doktor w przerwie między pacjentami wypisując mi kolejną. Ściskając w garści nową wróciłem do recepcji i już zgodnie z regułami sztuki zostałem zarejestrowany.
Nie mogłem się nie poczuć wyróżniony. Ortopeda był zdaje się jednym z najbardziej obleganych medyków w szpitalu. Zapisy do niego na maj, a ja jak panisko, wtenczas od razu się do niego dostałem, a i teraz bez problemów (jeżeli nie liczyć zgubienia dżokera), można by pomyśleć, że mam jakieś przywileje albo szczęście w życiu. Kolejka do najbardziej obleganego medyka w szpitalu nie była długa i po kilku minutach zostałem przyjęty. Tym razem nie miał na sobie koszulki Nike (poznałem po braku znaczka) ale gustowny czarny golf, białe lekarskie spodnie i białe skarpetki. Nie mam pojęcia dlaczego zwracam uwagę na takie rzeczy.
Od razu przeszliśmy do znanego mi już pomieszczenia technicznego. Ortopeda zaś od razu przeszedł do rzeczy i błyskawicznie mi rozciął stabilizator. Następnie obmacał mój garstek (nie bolało!) i wypisał skierowanie na prześwietlenie.
Pracownia rentgenowska mieściła się naprzeciwko, ale żeby z niej skorzystać, trzeba się było oddzielnie zarejestrować. Oddawszy swoje bezcenne skierowanie osobie do tego upoważnionej („proszę czekać, zostanie pan wyczytany”) jąłem cierpliwie czekać na swoją kolej. Wyczytywanie odbywało się według nieznanego mi klucza, ponieważ osoby będące za mną już dawno zostały obsłużone, a ja wciąż czekałem na wyczytanie. Trwało to na tyle długo, że najbardziej oblegany lekarz w szpitalu zdążył przyjąć wszystkich pacjentów i w oczekiwaniu na kolejnych spacerował po korytarzu nudząc się. „Jacek Zalewski!” (to ja) – wyczytała młoda laborantka. „Lewy garstek?” – spytała. Nie doczekawszy się reakcji z mojej strony powtórzyła: „lewy garstek, tak?”. „Tak, ale myślałem że chodzi o nadgarstek”. „Mówimy ‘garstek’, zresztą proszę spojrzeć: lekarz też napisał ‘garstek’”. „Aha, a wie pani, jestem fotografem. My fotografowie, zamiast mówić ‘wywołać film’, mówimy ‘wołać’. Jest krócej i wygodniej” – nawiązałem rozmowę. „O!” – podtrzymała rozmowę pani laborantka. Obróciwszy mi po trzykroć garstek powiedziała, że już po wszystkim. Mogę wracać do doktora. „A co z kliszą? Kiedy ją będę mógł odebrać?” – zaniepokoiłem się perspektywą ewentualnej komplikacji. „Nie robimy na kliszy. Zdjęcie jest cyfrowe i już je wysłaliśmy doktorowi na biurko”. „Nie wołacie już klisz?” – upewniłem się mimochodem zaznaczając nieobce mi poczucie humoru. „Nie wołamy. Co najwyżej pana możemy zawołać” – laborantka bez kompleksów odsłoniła własne, nie gorsze poczucie humoru.
Zdumiony postępem technicznym, który ułatwia życie pacjentom i lekarzom wróciłem do ortopedy, który bezskutecznie usiłował otworzyć plik z prześwietleniem mojego garstka. „Chyba ktoś jeszcze nad nim pracuje” – rzucił klikając zawzięcie. Po chwili zrezygnował, zostawił myszkę w spokoju i zadzwonił do pracowni rentgenowskiej z pytaniem dlaczego nie może „wejść na pana Zalewskiego”. Tak dramatyczne pytanie nie mogło pozostać bez odpowiedzi. Natychmiast się pojawiła pani laborantka (nie ta co poprzednio, starsza) i jęła próbować odblokować plik. „To nie tutaj, pan Zalewski jest niżej” – instruował panią laborantkę ortopeda. Pan Zalewski masował sobie garstek i cierpliwie czekał na wynik owych zabiegów mając nadzieję, że jak najszybciej będzie można wreszcie na niego wejść i postawić diagnozę. Czynności podjęte przez panią laborantkę przyniosły wreszcie pożądany skutek i żądany plik stanął otworem. „Sieć jest przeciążona, na innych oddziałach też już mieliśmy problemy” – wyjaśniła i znikła za drzwiami, a ortopeda mógł się już bez przeszkód dobrać do prześwietlenia garstka. „Ładnie się zrosło, gips nie będzie potrzebny” – powiedział, a ja poczułem jakby mi kamień (gips?) spadł z serca (z garstka?).
Potem jeszcze długo mówił co powinienem robić, a czego mi nie wolno, jakie zabiegi rehabilitacyjne muszę przejść (kąpanie garstka w ciekłym azocie, bosko – nieprawdaż?) i na co uważać. I kiedy myślałem, że to już wszystko, stabilizator znowu wylądował na mojej ręce. Tym razem na szczęście w wersji light, więc mogę go sobie zdejmować na przykład udając się pod prysznic. Wielka to wygoda i zarazem kapitalne odciążenie sumienia, które z się trudem godziło, że w trosce o integralność stabilizatora, codzienną porcję higieny musiałem wykonywać „hailując” wysoko uniesioną nad prysznicem ręką (co prawda lewą, ale mimo wszystko…).
Na koniec zostałem poinformowany, że zdjęcie mojego garstka może się stać moją własnością za jedyne 20 zł (płytka CD gratis). Prawie darmo. Tylko dlaczego mam ponownie płacić za zdjęcie, skoro już raz – jako ubezpieczony – za nie zapłaciłem? Wspomniałem o tym panu ortopedzie z góry wiedząc, że pytam niewłaściwą osobę. Nie rozczarowałem się, jego odpowiedź faktycznie nic nie wnosiła do stanu mojej wiedzy na temat funkcjonowania polskiej służby zdrowia („zarządzenie komendanta”). Wspomniałem w duchu analogową i o wiele droższą od cyfrowego pliku kliszę z pierwszego prześwietlenia i pożegnałem się z owym jakże kompetentnym i profesjonalnym przedstawicielem naszej niewydolnej i niedoinwestowanej służby zdrowia. Wcześniej jednak skrupulatnie schowałem kolejny papierek będący przepustką, glejtem i prawem do następnej wizyty u ortopedy. W czasach, kiedy nawet posiadanie asa w rękawie okazuje się niewystarczające, posiadanie dżokera jest atutem, którego się nie lekceważy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz