sobota, 29 października 2011

Wieczór autorski Jadwigi Mizińskiej i Stefana Symotiuka


Patio Sztuki. Nowe miejsce w ACK UMCS Chatka Żaka. Miejsce skądinąd doskonale znane studentem, ponieważ „od zawsze” mieściła się tam knajpa. Z jakiegoś powodu władze uczelni uznały, że umieszczenie wyszynku w budynku w którym się znajduje centrum kultury studenckiej będzie doskonałym pomysłem. I oczywiście w całym tym centrum najbardziej popularnym miejscem stała się rzeczona knajpa. Prawdziwe studenckie centrum. Szczęśliwie, skończyło się to. Choć nie ma pewności, czy definitywnie.

Lubię piwo, ale pomysł, żeby je sprzedawać w takim miejscu i w takich ilościach (dużych) przekracza mój poziom tolerancji.

Od kilku tygodni miejscem opiekuje się wieloletnia animatorka kultury Mieczysława Goś - dla przyjaciół Misia, dla pozostałych pani Misia. I jeżeli władze uniwersytetu w swojej mądrości nie odbiorą jej tego miejsca uważając, że lokal z komercyjnym potencjałem jest skarbem dla bankrutującej Chatki Żaka, to Misia ma szansę urządzić tam prawdziwe centrum kultury i sztuki. Miejsce debat, spotkań z artystami, pisarzami, myślicielami, a na co dzień miejsce w którym student może przy kawie spędzić okienko między wykładami w wysmakowanym, szlachetnie urządzonym wnętrzu.

W piątek 28 października w Patio Sztuki odbyło się spotkanie z prof. Jadwigą Mizińską, autorką książki Od cudu i prof. Stefanem Symotiukiem, autorem Stanów ducha. Przed najmilszą częścią takich spotkań, a więc przed bezpośrednimi rozmowami z Autorami, kiedy można zadać mądre pytanie i dostać autograf, odbyła się nudna część oficjalna. Książkę prof. Mizińskiej zrecenzował dr Jacek Breczko z Białegostoku, a książkę prof. Symotiuka piszący niniejsze słowa, mgr Jacek Zalewski z Lublina. Spotkanie uświetnił występ zespołu Międzynarodowej Szkoły Muzyki Tradycyjnej przy Fundacji „Muzyka Kresów”. Poniżej pozwalam sobie zaprezentować wstępne słowa mojej recenzji tej naprawdę bardzo dobrej książki Stefana Symotiuka, Stany ducha.

Książka profesora Stefana Symotiuka, Stany ducha jest wydarzeniem. Nie tylko dlatego, że jest dobra. Ale również dlatego, że JEST. Profesor Symotiuk rzadko ogłasza książki. Należy do tych myślicieli, którzy dużo myślą, ale mało wydają. O tym, że profesor Symotiuk myśli, wie niewielka grupa wybrańców. Studenci, którzy przychodzą na jego wykłady. Uczestnicy debat i konferencji na których profesor wygłasza referaty. Ale żeby taki szary człowiek jak ja mógł sobie wejść do księgarni i kupić książkę profesora Symotiuka, to się nie da. Nie da, bo nie ma. Minęła już ponad dekada odkąd została wydana legendarna już książka Filozofia i genius loci – zbiór „ejdetycznych” tekstów profesora; dzisiaj właściwie nie do dostania. Nawet na Allegro. Wiem, bo sprawdzałem. Dlatego wydaje mi się, że chyba należałoby wprowadzić jakieś środki przymusu wobec niektórych myślicieli. A przynajmniej ich zawstydzać. Bo wprawdzie wiemy, że są, ale nie wiemy co myślą. To znaczy wiemy, bo ich słuchamy, ale chciałoby się to mieć na piśmie. I to zdecydowanie częściej, niż raz na dekadę. Oczywiście, są myśliciele akademiccy, którzy hołdują zasadzie: co rok prorok. Rocznie czytają sto książek, żeby napisać sto pierwszą. Profesor Symotiuk szczęśliwie do nich nie należy, ale z jakiegoś powodu sytuuje się po drugiej stronie ekstremum. Raz na dekadę napisze jedną dobrą książkę, która zainspiruje stu autorów. Więc kiedy wreszcie coś wyda, należałoby bić w dzwony – jak z okazji wielkich świąt lub zwycięstw. Albo z okazji wielkich kataklizmów. Gdyż – jak uważał Emil Cioran – dobra książka powinna być niebezpieczna. Powinna stwarzać zagrożenie.

Czy książka profesora Symotiuka okaże się zagrożeniem? Miejmy nadzieję. Niezbadane są losy książek.

I na koniec fragment posłowia Jacka Breczki do książki Jadwigi Mizińskiej Od cudu: Jest to świetny przykład prozy filozoficznej, a dokładniej filozoficznej biografii. Należy ona - z jednym zastrzeżeniem – do owego pierwszego pakietu. Zawarta w niej postawa filozoficzna jest zdecydowanie zdziwieniowa. Jest również zdecydowanie egzoteryczna. Autorka najtrudniejsze nawet myśli, czy subtelne odczucia, próbuje zawrzeć w formie prostej. Jest to więc niejako odwrotność owych skomplikowanych, „uczonych” tekstów filozoficznych skrywających banał. Mizińska chętnie posługuje się alegorią, puentuje zazwyczaj teoretyczne rozważania jakimś rozjaśniającym obrazem i odwrotnie, fabularne historie wieńczy często niespodziewanym, odkrywczym uogólnieniem.
































sobota, 15 października 2011

Huun Huur Tu, czyli Inny w Lublinie

     Absolutnie genialny koncert Huun Huur Tu na rozpoczęcie 16 edycji Konfrontacji Teatralnych. Ponad siedemdziesięciominutowa suita, dla nie wprawionego ucha momentami trudna w odbiorze, ale przecież finalnie porywająca i pozostawiająca po sobie niezatarte wrażenie.

     W roku 2008 Vladimir Oboronko i Alexander Cheparukhin z GreenVawe Music zaproponowali rosyjskiemu kompozytorowi Vladimirowi Martinowith stworzenie utworu w którym by połączono starożytną instrumentację i śpiew gardłowy z brzmieniem współczesnej orkiestry kameralnej.
     Rok później suita „The Children Of The Otter” była już prawie gotowa. Składała się z oryginalnej muzyki Huun Huur Tu i muzyki napisanej specjalnie do projektu przez pana Martinowitha. Do kompozycji wprowadzono chór akademicki Mlada z Permu, śpiewający poezję rosyjskiego poety awangardowego, Velimira Chlebnikowa (1885-1922). Suitę nazwano tytułem jednego z wierszy poety.

     Tego wieczoru senny Lublin nie miał żadnego pojęcia (prawdopodobnie nie interesowało go to), że w podziemiach Teatru w Budowie w zlokalizowanym tam Teatrze Muzycznym ma miejsce arcyciekawe wydarzenie artystyczne. Piętnastoosobowy zespół Huun Huur Tu i dwudziestosześcioosobowy chór plus dyrygentka (jeśli dobrze policzyłem) dali koncert, jakiego w mieście nie było i zapewne długo nie będzie. Medytacyjne śpiewy starożytnej Azji, egzotyczne instrumentarium z jednej strony i z drugiej doskonale znana kameralistyka z odwołaniami choćby do Philipa Glassa. Ani chwili nudy, choć niekiedy niemały wysiłek intelektualny. I przez cały czas dostojny marsz – z rzadka nieokiełznana galopada – doskonale wyważonych dźwięków. Emocje? – Podane oszczędnie, wręcz dyskretnie. To nie artyści mieli się „podniecać”, zresztą widzowie również nie. Ascetyczny charakter suity sugerował refleksję, a nie emocjonalne fajerwerki. To muzyka, która wnika powoli, ale konsekwentnie i demontuje nasz spokój. Pozwala przeczuwać bliskość czegoś, czego niepodobna uchwycić, choć z drugiej strony doskonale wiemy, że nie chodzi tu o żaden radykalnie inny świat. W tej muzyce jest bowiem tyle transcendencji, ile odnajdziemy w sobie samych. Przeczuwana inność odnosi się raczej do świadomości, że oto obcujemy z muzyką egzotyczną, dotąd nam nieznaną, a jednak w jakiś sposób dostępną. To, co inne wydarza się tutaj, w Lublinie. Pomimo ogromnego ładunku melancholii, który burzy samozadowolenie widza, na pewnym poziomie refleksji można zatem czerpać z tej muzyki otuchę. Skoro bowiem muzycy Huun Huur Tu dokonali tej sztuki, skoro przywieźli inność do Lublina i ją zaprezentowali, to może odległe światy nie są wcale tak daleko?

     Czy to nie Derrida porównał filozofię Lévinasa do fali, która wciąż powraca, podmywa i niezauważalnie rzeźbi nadmorski brzeg? Uważny czytelnik Lévinasa dostrzeże bowiem, że filozof wciąż pisze o tym samym – czyżby się powtarzał? Tak, powtarza się jak morska fala – nieubłaganie i konsekwentnie. I za każdym razem inaczej. Słuchając koncertu Huun Huur Tu, dźwięków chwilami monotonnych, wydłużonych do granic, przypominałem sobie ową metaforę fali, idealnie pasującą do tej muzyki. Z koncertu wyszedłem oszołomiony, pobudzony i refleksyjny. Piorunująca mieszanka! Teraz wciąż wracam do tej muzyki, szczęśliwie dostępnej przez internet i wciąż słucham tych samych dźwięków. I za każdym razem inaczej.