piątek, 24 września 2010

Zrób sobie Wszechświat

     Przeczytany dzisiaj artykuł Johna Gribbina (tak, tak, tego samego, co ma kota... Schrodingera), że Wszechświat mógłby być dziełem nie Boga, ale inżynierów; owszem, ledwie tylko bardziej zaawansowanych technologicznie od nas, Ziemian. Koncepcja wariacka, ale podpisuję się pod nią rękami, nogami i czym tam jeszcze zdołam. Czyż bowiem nie tłumaczy ona w sposób kapitalny i wyczerpujący wszystkich ułomności Stworzenia?
     Wkrótce, Gribbin jest o tym przekonany, i my posiądziemy wiedzę odpowiednią do (s)tworzenia nowych Wszechświatów. A istoty inteligentne, jeżeli się w nich kiedyś wykształcą, dociekając swoich początków, sformułują zapewne i tę hipotezę, że w ich powstaniu musiało maczać palce jakieś poślednie bóstwo, bez kompetencji, za to z aspiracjami; partacz po prostu.

piątek, 17 września 2010

Tak?

            „Heidegger popełnił podstawowy błąd sądząc, że nazistowskie Niemcy potrzebują kolejnego mesjasza, tak? Heidegger sądził, że będzie dostarczał Niemcom użytecznych idei, tak? Że powie im przy okazji, tak, jak umierać na wojnie. Tymczasem był, że użyję tutaj leninowskiego pono określenia, jedynie użytecznym idiotą, tak? Koniec końców, kto z partyjnych dygnitarzy czytał, a tym bardziej czytał ze zrozumieniem, tak, pisma Heideggera? Nie były ważne, tak, ważne było, żeby Heidegger wiernie służył partii i jej tysiącletnim planom. Tak?”

Nie.

            Powyższa fraza to efekt mojej spontanicznej aktywności intelektualnej. Nie została (prawdopodobnie) nigdy i przez nikogo wypowiedziana w tej formie, choć przecież mogłaby. Problem znany, konkluzje również, niezliczona ilość dyskusji z niezbadanego powodu orbituje ku zaangażowaniu jednej z najsubtelniejszych umysłowości XX wieku w nazim. Tylko co ma do tego zaśmiecające wypowiedź, delikatne jak maczuga jaskiniowca, słówko „tak”?
            Jest ono wszechobecne w teraźniejszym dyskursie intelektualisty, niekoniecznie filozofa. Co za obłęd, co za retoryczna trucizna nakazuje w dyskursie poświęconym dowolnej idei, co chwila wtrącać owo irytujące „tak”? Ileż się tego nasłuchałem w ciągu całego Festiwalu Filozofii! Słówko to jest tak powszechne, że doprawdy, posługują się nim w ten niski sposób umysłowości na wskroś wyrafinowane, intrygujące, zagadkowe. Doszło do tego, że rozmawiając z tym lub owym filozofem, drżałem na samą myśl, że za chwilę usłyszę w trakcie natchnionego wywodu owo nienawistne, zohydzone wskutek prostackiej multiplikacji i zgoła niepotrzebne, słówko-śmieć. Żeby sobie uprzytomnić skalę zagrożenia, per analogiam, przywołajmy inne słowa zaśmiecające nasze dyskursy: „nie”, „prawda?”, „właściwie” (etc.).
I tu dokonajmy roboczej transformacji źródłowego cytatu:

            „Heidegger popełnił podstawowy błąd sądząc, że nazistowskie Niemcy potrzebują kolejnego mesjasza, nie? Heidegger sądził, że będzie dostarczał Niemcom użytecznych idei, nie? Że powie im przy okazji, nie, jak umierać na wojnie. Tymczasem był, że użyję tutaj leninowskiego pono określenia, jedynie użytecznym idiotą, nie? Koniec końców, kto z partyjnych dygnitarzy czytał, a tym bardziej czytał ze zrozumieniem, nie, pisma Heideggera? Nie były ważne, nie, ważne było, żeby Heidegger wiernie służył partii i jej tysiącletnim planom. Nie?”

            Etc.

            Nieprawdaż, że tekst po transformacji brzmi prostacko? My tego jeszcze, być może, nie widzimy, ale nowa moda językowa zmierza ku takiej właśnie, jaskiniowej manierze mówienia. Ja już czuję solidne uderzenia owej nowej maczugi językowej, którą zastąpiliśmy stare i spowszedniałe pałki. Jednak jest rzeczą najzupełniej dla mnie niepojętą, że najprzedniejsi intelektualiści przechodzą nad tym problemem do porządku dziennego. Ba, tworzą go!

            Może się jednak mylę? Może problem już rozpoznano i jęto mu przeciwdziałać? Nie wydaje mi się. Festiwal Filozofii, to pięć dni intensywnych dyskusji, zwłaszcza kuluarowych, gdzie napięcie językowe ulega rozluźnieniu i z języka wychodzi to, co najgorsze. Tak? – Tak. Lecz pomimo całego związanego z doborowym towarzystwem i równie doborowym alkoholem odprężenia, nie zdarzyło mi się słyszeć mowy (za jednym wyjątkiem, ale to nie był filozof, ale przybłęda z „obcej” konferencji), która poza omawianym tu wyjątkiem, raniłaby moje poczucie językowego smaku. Filozof, koniec końców, jest osobą potrafiącą dobrze mówić. Filozof bowiem uważa na słowa jeszcze bardziej niż bandyta, niż prokurator i dyplomata razem wzięci. Dla tamtych kontrola nad językiem jest zaledwie sprawą być albo nie być, podczas gdy dla filozofa zręczne posługiwanie się językiem jest sprawą nieporównywalnie ważniejszą: chodzi bowiem o jego honor – jak to? Filozof nie ma honoru i pozwala, żeby jego wyrafinowany dyskurs szpeciły językowe chwasty?

            Wątpię, żeby był możliwy jakiś ratunek dla tego skądinąd godnego szacunku słówka (o ile jest dobrze użyte). Podejrzewam, że „tak”, pomimo swojej szlachetnej genealogii w którą jest wpisana afirmacja najszczytniejszych wartości, podobnie jak inne „słowa przestankowe”, rychło skończy w językowym rynsztoku, dzieląc los swojego antynomicznego brata „nie”.
           
             Owa świadomość wyrodnienia języka, której się przyglądamy i której nie potrafimy przeciwdziałać. Pal licho motłoch, on się zawsze posługiwał i będzie posługiwał plugawym językiem. Żeby w tym względzie zostać pesymistą, wystarczy posłuchać jak mówi sąsiad za ścianą lub polityk w telewizorze. Ale intelektualita? Filozof? Osoba myśląca? I jeszcze ta świadomość, że nasz prostest jest całkowicie bezużyteczny, żałosny, a kto wie, czy i nie bezzasadny; owszem – z całą powagą użyjemy go do wzmocnienia swojego resentymentu. Chcąc zatem przeciwdziałać budzącemu się w nas resentymentowi, zakończmy nie dramatycznie, ale zgoła anegdotycznie. – To bodaj prof. Mizińska przytoczyła mi kiedyś jako przykład ów arcyciekawy i – o ile dobrze użyty – skuteczny sposób protestu: „nie, nie i jeszcze raz nie”. Doskonale powiedziane! Nie znam lepszego użycia tego równie godnego szacunku i równie sponiewieranego słówka. Nie!

            Nie!


poniedziałek, 13 września 2010

Festiwal Filozofii

           Trzecia edycja Festiwalu Filozofii, być może najbardziej intensywnych spotkań filozoficznych w kraju, skończyła się w sobotę wieczorem recitalem pieśni greckich Iliasa Wrazasa. Dlaczego intensywnych? A bo filozofia i alkohol lały się strumieniami. Przez pięć dni z rzędu. I doprawdy, jest to powód do dumy, nawet, jeżeli jest to duma à rebours.
            Zresztą, filozofia bardziej uderza do głowy, niż alkohol.
            To był mój drugi FF. Na ubiegłoroczny trafiłem na zaproszenie Bogdana Banasiaka, naczelnego sadysty RP, na bieżący zresztą również. Tym razem bez referatu, jako że filozofię francuską, zawłaszczającą mnie jeszcze kilka lat temu, zdradzam teraz z literaturą. Owszem, filozofia francuska to także namysł nad literaturą, szerzej, nad dyskursem; ale z dwojga dobrego, zamiast namyślać się nad dyskursem, wolę uprawiać dyskurs. Własny. Zamiast metajęzyka – język. Własny. Co za upadek…
            Za rok znowu przemówię na FF własnym – mam nadzieję – językiem. Bo jak upadać – to, według interpretacji poety – „we wszystkich kierunkach”. Zgodnie z duchem współczesności. Tak czujnie interpretowanej przez Francuzów. Będę mówił o tolerancji. Ja, być może najbardziej nietolerancyjny obywatel polis, który, tak jak Cioran, nie mogąc się przy tym powołać na żaden dogmat, skończę jako teoretyk nietolerancji.

            Forsowny plan referatów i wykładów nie przeszkodził mi wybrać się do miasta z aparatem. Mam słabość do podglądania ulicy, zwłaszcza, jeżeli jest to ulica innego miasta. Tej krótkiej notatce towarzyszą zdjęcia zrobione na ulicach Olsztyna.