czwartek, 1 lutego 2018

"Są takie urządzenia, których słucham przez tydzień i nie wiem, o co chodzi" - Maciej Stempurski o testowaniu sprzętu audio


Audiofil: ktoś, kto w muzyce słyszy coś, czego normalny człowiek żadną miarą nie usłyszy i w dodatku wydaje na swoją pasję wszystkie pieniądze. To oczywiście prawda, co postaram się udowodnić w cyklu wywiadów przygotowywanych wspólnie z firmą Nomos. Począwszy od dzisiaj w każdy pierwszy piątek miesiąca zaprezentuję rozmowę z kimś, kto o świecie audio ma coś ciekawego do powiedzenia. Na początek - Maciej Stempurski, założyciel strony wstereo.pl i dyżurny tester sprzętu muzycznego w kraju. Oto, co zeznał.

Jacek Zalewski: Wielu uważa recenzje sprzętu audio za, mówiąc delikatnie, niezbyt wiarygodne. Zgodzisz się z tym?

Maciej Stempurski: Rozumiem, że chodzi o zarzut kupowania recenzji? Wiem, że jest grupa ludzi żyjących w przekonaniu, że cały świat składa się tylko z interesików i biznesu. Oni uważają, że klient, czyli dystrybutor lub producent, daje sprzęt, kupuje reklamę na stronie i wymaga, żeby recenzja była bardzo pozytywna. Nie mam zamiaru nikogo przekonywać, że są w błędzie, to ich sprawa, jak widzą świat. Jeżeli o mnie chodzi, to nigdy nie napisałem recenzji za pieniądze. Poza tym nie testuję jedynie sprzętu firm, które reklamują się na mojej stronie wstereo.pl. Piszę też dużo opinii, także pochlebnych, innych firm. I nigdy nie miałem żadnych problemów, żeby dostać sprzęt do testów.

W jaki sposób go pozyskujesz?

Na początku, gdy zaczynałem przeprowadzać testy, wymagało to trochę zachodu: wysyłałem dziesiątki maili, dzwoniłem, proponowałem recenzje. Kiedy jednak strona rozwinęła się i zaczęła być trochę rozpoznawalna, to firmy same zaczęły się do mnie zgłaszać, choć przyznaję, że niekiedy i ja się do niektórych odzywam prosząc o sprzęt.

Czym kierujesz się przy wyborze urządzeń? Własnymi upodobaniami?

Lubię płodozmian, więc kiedy jestem po testach wzmacniacza to mam wtedy ochotę posłuchać jakichś kolumn. Zresztą różnorodność potrzebna jest na stronie, źle wyglądałyby na przykład trzy testy pod rząd kolumn albo kabli. Zdarza się, że bardzo chcę posłuchać jakiegoś urządzenia – z różnych powodów. Ma na przykład dobre opinie i chcę to zweryfikować. Albo ma bardzo różne, skrajne oceny. Warto go posłuchać samemu. A czasem coś mnie po prostu porwie. Tak było z produktami firmy Haiku Audio Wiktora Krzaka. Dostałem do oceny wzmacniacz Haiku Audio SOL II i zafascynował mnie, więc chciałem posłuchać wszystkich konstrukcji tej firmy. Jak dotąd przesłuchałem chyba wszystko, co stworzyli. Właśnie kończymy odsłuchy Iovity

Często odmawiasz firmom?

Nigdy nie zdarzyło mi się odmówić, choć raz zdecydowałem się nie publikować recenzji testowanego sprzętu. Mniejsza o to, co to była za firma i jakie to było urządzenie, jednak po przesłuchaniu wiedziałem, że recenzja będzie miażdżąca. Nie wnikałem w to, czy coś się popsuło, czy konstrukcja nie udała się firmie. Postanowiłem zadzwonić do producenta, uprzedziłem go, powiedziałem wprost o moich odczuciach. Na zasadzie porozumienia stron zdecydowaliśmy o niepublikowaniu tekstu.

Ok, to opowiedz jak wygląda testowanie. Przyjeżdża sprzęt, wyjmujesz go z pudełka i co dalej?

Kiedy przyjeżdża sprzęt, to wrzucam go do garażu i pędzę do pracy (śmiech). Chyba, że to coś wyjątkowego albo cennego, więc rozpakowuję od razu, często z drżeniem rąk. Tak było na przykład z kanadyjskim dzielonym wzmacniaczem Anthem STR, który testowałem jako pierwszy w Europie. To było spore przeżycie, więc od razu go wyjąłem z pudełka i obejrzałem. Ale nawet w takich sytuacjach nie podłączam sprzętu od razu. On musi odczekać kilka godzin, żeby nabrać temperatury pokojowej.

A potem?

Potem zaczynam uważnie słuchać na nim muzyki. Swój system znam na pamięć, wiem jak gra, zatem najpierw puszczam muzykę na własnym sprzęcie, słucham jej jakiś czas, po czym przerzucam się na sprzęt, który mam testować. I to jest taki pierwszy rzut ucha.

Czyli jednak masz własny sprzęt audio i nie słuchasz muzyki tylko na tym, co Ci ludzie przyniosą?

Mam (śmiech). Nie jest przy tym wybitnie drogi. Co prawda odtwarzacz i wzmacniacz są high-endowe i kosztują sporo, ale „pasywka”, drugi wzmacniacz i kolumny to zupełnie inny przedział cenowy. Wiele osób może narzekałoby na taki system, inni mi go zazdroszczą. Ale dla mnie najważniejsze jest to, że gra tak jak lubię, tak, jak ja chcę. Choć znam jego słabsze strony i wiem, co trzeba poprawić. Zresztą nie ma systemów idealnych. I kiedy wpinam do niego testowane urządzenie to najpierw oceniam jak wpływa na muzykę, którą też znam na pamięć. Jak zmienia barwę, równowagę tonalną, dynamikę, mikrodynamikę, skalę dźwięku, przejrzystość, szczegółowość, budowę sceny... Nie ma przecież wzorca dźwięku, jakiegoś odpowiednika metra z Sevres. Odbiór tego jak brzmi dane urządzenie jest subiektywny i zawsze trzeba to do czegoś odnieść, w tym przypadku do mojego zestawu audio. W trakcie odsłuchu przepinam testowany sprzęt na własny, a potem na odwrót, choć nie robię tego zbyt gwałtownie. Jestem zwolennikiem czegoś, co nazwałem „teorią bigosu”: system musi przejść swoimi „smakami” jak bigos, więc jeżeli do systemu włączymy obcy element, to musi on tam pograć 20, 30 minut, żeby elementy poukładały się ze sobą. Szybkie przepinanie klocków co 10 minut do niczego nie prowadzi. Trzeba po prostu na testowanym urządzeniu słuchać muzyki, którą się lubi i która się zna.

A co z zarzutem, że tak naprawdę gra cały system i recenzja poszczególnego elementu nie będzie miarodajna?

Do pewnego stopnia jest to słuszne, ale przecież w jakiś sposób musimy przeprowadzać testy. Dlatego w opisie możemy potem przybliżać się tylko do cech sprzętu, które w innym systemie mogą zabrzmieć nieco inaczej. Na pewno nie będzie diametralnych różnic, ale pewne cechy mogą zostać uwypuklone lub wycofane.



Jak długo trwa test sprzętu?

Tydzień to absolutne minimum. Choć bywa i tak, że sprzęt mogę trzymać nawet i 2 miesiące, więc słucham go sobie spokojnie w różnych konfiguracjach. Niekiedy jednak goszczę u siebie urządzenia, które mają tak bardzo mocny charakter, że pół godziny po włączeniu wiem w 70, 80 proc. jak będzie wyglądała recenzja.

Pewnie nie zawsze jest tak łatwo?

Są takie urządzenia, których słucham przez tydzień – i nie wiem, o co chodzi. Wiem, czy mi się podoba czy nie, ale niezwykle trudno jest rozebrać ich dźwięk na czynniki pierwsze. Tak było ze wspomnianym wzmacniaczem Haiku Audio SOL II czy francuskim Lavardin IS Reference. Niby wszystko wydawało się oczywiste, ale miałem kłopot ze znalezieniem słów do opisu.

I co wtedy robisz?

Staram się lekko przerysować opis, żeby wzmocnić cechy, które chcę przekazać. Weźmy na przykład testy kabli. Uważam, że one są „przyprawami” – bez względu na to, czy są to kable za 500 zł czy za 15 tysięcy, to żaden z nich nie zmieni brzmienia systemu, a jedynie nada mu „smaku”. Żeby opisać te niuanse trzeba użyć wyrazistych pojęć, stąd często nieporozumienia w dyskusjach internetowych, wielu bowiem nie rozumie, że kabel nie zmieni brzmienia tak jak wzmacniacz czy kolumny.

Język opisu często sprawia Ci kłopot?

Język jest tu przede wszystkim niezwykle nieprecyzyjny. To próba opisania wrażeń zmysłowych abstrakcyjnymi pojęciami. To tak jakbyśmy chcieli tańczyć o malarstwie albo rzeźbić o poezji. Siłą rzeczy język musi być traktowany w sposób metaforyczny.

To porozmawiajmy chwilę o metaforach. „Górna średnica nie jest wyeksponowana, jak w mniejszych kolumnach i idealnie przechodzi w wysokie tony, dlatego nie mamy wrażenia schłodzenia średnicy, jej szklistości” To cytat z jednej z Twoich recenzji. Co to znaczy „schłodzić średnicę” i że jest ona „szklista”?

Wiem, że wiele osób zżyma się na te poetyckie opisy, ale ja wolę użyć metafory, np. że „bas jest sprężysty jak kauczukowa piłeczka”, niż po prostu napisać, że jest „dobry”. Bo co to znaczy dobry? Miękki, ciepły i snujący się, czy krótki, szybki i twardy? Od metafor nie uciekniemy. A podział na brzmienie zimne-ciepłe z grubsza polega na tym, że jeżeli coś jest „zimne” to ma więcej wysokich składowych. Uderzenie w talerz potrafi być cieplejsze lub chłodniejsze – ma tę samą wysokość, ale inny odcień barwowy. Chłodniejszy zatem to bardziej „szklisty”, ponieważ szkło jest „zimne”.

Czy po napisaniu tylu recenzji nie masz problemu z wymyślaniem kolejnych metafor?

Mam. To jest ból każdego, kto dokonuje testów i to nie tylko sprzętu audio. Mamy określony zasób słów odnoszących się do danych zjawisk, w tym przypadku brzmienia. Kiedy się je zużyje wysiłek przy pisaniu kolejnej recenzji jest większy.

Pamiętasz sprzęt, który sprawił Ci szczególne trudności przy teście? A może skala trudności jest podobna, ponieważ testujesz według jednego schematu?

Próbuję uciekać od schematów, ale też wiem, że nie jest to do końca możliwe, gdyż w urządzeniach testuje się ciągle te same aspekty brzmieniowe. Mam przy tym chyba jakiś niepolski charakter (śmiech), ponieważ przede wszystkim staram się skupiać na zaletach danego urządzenia. Oczywiście w recenzji pojawiają się też uwagi krytyczne, ale przede wszystkim punktuję to, co dobre.

Rozmawiamy u Ciebie w domu, w pokoju specjalnie zaadaptowanym na pomieszczenie odsłuchowe. Jesteś z niego zadowolony?

Cóż, zawsze można coś poprawić. Zamieszkałem tu 9 lat temu i kiedy włączyłem sprzęt po raz pierwszy, to byłem załamany. Grał gorzej niż w moim poprzednim mieszkaniu, choć był to ogólnodostępny salon, czy raczej salonik w bloku. Adaptację zacząłem od podstawek granitowych pod sprzęt, potem doszedł dywan, następnie bass trapy. Są one o tyle ciekawe, że spełniają funkcję nie tylko pułapki basowej, ale również rozpraszaczy przy części średnicy. Z jednej strony są absorberami, a z drugiej rozpraszaczami. W zależności od tego jak się je ustawi i w jakiej odległości od rogu pomieszczenia, to one różnie działają. A potem pojawiły się te dyfuzory Schroedera w tym koszmarnym, zielonym kolorze. W przyszłości pójdą na sufit i zostaną przykryte, a na ścianie pojawią się również dyfuzory Schroedera, tyle że w innym, bardziej przyjaznym kolorze.



Masz jakieś rytuały związane z odsłuchem?

Chyba nie.

Szklaneczka czegoś mocniejszego?

Niestety, w czasie testów nie (śmiech). Wbrew pozorom test to zwykłe, banalne słuchanie, czasami nawet męczące, gdy na przykład po raz 200. słuchasz tej samej płyty i strzyżesz uszami, żeby usłyszeć różnicę. A kiedy ma się kilka sprzętów do przetestowania i robi się kolejka, to już prawie koszmar. Ale kiedy jest chwila dla posłuchania dla przyjemności – choć coraz ich mniej – lubię sączyć kraftowe piwo.

Jak wygląda współpraca z dystrybutorami sprzętu? Zdarza im się marudzić, że recenzja nie spełnia ich oczekiwań?

Owszem, zdarzały się sporadyczne przypadki sytuacji typu: „Myślałem, że będzie lepiej, że będzie więcej punktów”, etc., ale nikt nigdy się nie obraził.

Właśnie, punkty. Kiedy się wchodzi na wstereo.pl słupki z punktami natychmiast zaczynają rosnąć, żeby osiągnąć nadany im przez recenzenta rozmiar. Bardzo lubię na to patrzeć...

Tak naprawdę to w ogóle bym ich nie przyznawał, bo ocena brzmienia to nie jest sport. Nie można wszystkiego zmierzyć. Wiem jednak, że nawet jeżeli się do tego nie przyznajemy, to na początku każdy z nas patrzy na punkty. Bez względu na to, czy kupuje pralkę, samochód, sprzęt grający czy czyta recenzję płyty, najpierw patrzy na liczbę gwiazdek czy ocenę. Tak jesteśmy psychicznie skonstruowani. Umówmy się, że są one u mnie kwiatkiem do kożucha, choć oczywiście przyznaje je uczciwie. Choć z drugiej strony to tylko umowne punkciki, do których nie należy przywiązywać jakiejś większej wagi. To tylko moja ocena dokonana w określonych warunkach. Jest jednak bardzo ważne, żeby traktować je w odniesieniu do właściwej grupy cenowej. Od jakiegoś czasu przy każdym teście piszę do jakiej klasy należy sprzęt. Podział jest tu następujący: klasa startowa – do ok. 2 tys. zł za element; klasa budżetowa – do ok. 4 tys. za element; klasa średnia – do ok. 8 tys.; klasa wyższa – do ok. 15 tys., a wyżej to już jest high end. Powiedzmy jednak wyraźnie: to są grupy czysto umowne, jednak potrzebne, żebyśmy nie porównywali sprzętu za 2 tys. ze sprzętem za 8 tys., bo to nierzetelne. Pamiętajmy jeszcze, że punkty również należy odnosić do danej grupy, czyli jeżeli coś dostało 8,5 punktu w klasie sprzętu wyższego, to na pewno zagra lepiej niż to, co w klasie startowej dostało 9,5 punktu.

Zdarzały się naciski na ostateczny kształt recenzji?

Nie. Jest obiegowa opinia, że testy są pisane pod dystrybutorów. Prawie nigdy żaden dystrybutor ani twórca nie widział mojej recenzji przed publikacją. Oczywiście mówimy o tej części, która dotyczy brzmienia, niekiedy bowiem proszą o wysłanie im części technicznej, bo chcą się upewnić, że nie ma w niej błędów merytorycznych. Części z opisem brzmienia, z punktacją i z oceną nigdy nikt nie widzi przed publikacją. Raz zrobiłem wyjątek – dla pewnego polskiego producenta, którego znam osobiście i lubię. Miałem do jego urządzenia – mniejsza o to, czy to kolumny czy wzmacniacz – uwagi i powiedziałem mu, że wprawdzie nie zamierzam go mocno skrytykować, ale dostrzegłem pewne błędy konstrukcyjne o których zamierzam napisać. Sam zaproponowałem, żeby przeczytał. Zrobił to, po czym powiedział: „Ok, masz prawo tak uważać”. Tekst poszedł w takiej postaci, w jakiej zaproponowałem.

Jest sprzęt, którego nie przyjąłbyś do testu?

Pewnie jakiegoś boomboxa... Choć właściwie dlaczego nie? Z drugiej strony przyznaję, że nie lubię niektórych firm, bo nie podoba mi się charakterystyka brzmienia ich sprzętu i pewnie miałbym opory, żeby je przyjąć do testu. Dlaczego? Bo wiem, jakbym je ocenił. A ja nie lubię negatywnych ocen. Wolę chwalić. Jakie to firmy? Hm...

Ok, na koniec dopieśćmy naszych hejterów. Recenzujesz także kable, a wśród nich także te najbardziej kontrowersyjne: sieciowe. Dlatego nie mogę Ci nie zadać pytania: kable grają czy to audiovoodoo?

Grają to muzycy (śmiech), a kable wpływają na dźwięk, ale delikatnie. Nie spodziewajmy się więc, że kable zmienią nasz system. Zmiany dokonywane przez kable są niewielkie i subtelne, ale słyszalne. Do tego różne kable różnie na brzmienie wpływają. Bardziej interkonekty czy głośnikowe, niż sieciowe czy cyfrowe, ale i one mają swój wpływ. Ktoś tego nie słyszy? Niech spróbuje. Mam bowiem takie wrażenie, że tzw. kablosceptycy” kierują się różnymi uprzedzeniami. Pierwsze jest takie: to nie ma nic wspólnego z fizyką, to jakaś psychoakustyka, wam się tylko wydaje, że jeżeli kupiliście drogi kabel to coś usłyszycie, bo bardzo wam na tym zależy. Tymczasem wpływ kabli na brzmienie ma jak najbardziej związek z fizyką. Każdy kabel, nawet najprostszy za kilka złotych, z przeznaczeniem do domowego komputera, ma określone właściwości i parametry. Tych parametrów jest całkiem sporo: indukcyjność, rezystancja, pojemność między żyłami, impedancja. A do tego wpływ izolacji, geometria żył, przeplot, średnice drutów czy drucików, przeploty, skrętki, drgania, masa, długość przewodu, efekt naskórkowy i tak dalej. To wszystko są opisane przez fizykę rzeczy. Tam nie ma żadnego audiovoodo.

A ten słynny argument o „metrze kabla”?

Tak, to słynne pytanie kablosceptyków o sieciówki: jak metrowy kawałek audiofilskiego kabla może coś zmienić, skoro dalej są kilometry zwykłych kabli od elektrowni? To ja się wtedy pytam: „Słyszysz różnicę przy interkonektach”? „Słyszę”. „A przecież to też jest metrowy odcinek. Przed nim też są kilometry kabli i dokładnie ten sam prąd”. Problem z „kablosceptykami” jest taki, że to ludzie o dogmatycznym sposobie myślenia. Przyjmują tezę, że to nie działa i nawet nie próbują jej zweryfikować, choć gdyby spróbowali, to zapewne usłyszeliby różnicę.

A podstawki pod kable?

Też. Wszystko „gra”, tylko nie dajmy się zwariować. Najważniejsze są kolumny, wzmacniacz, źródło. A reszta to przyprawy, które dodajemy w określonych proporcjach. Ale jak wiadomo ziemniaki bez soli też są raczej niejadalne.

 Zdjęcia: Lech Spaszewski

Rozmowie patronuje największa na Facebooku polska grupa audiofilska, AUDIO VINTAGE - HI-FI - HIGH END - DIY - TUBE - AMPLIFIERS - SPEAKERS.