poniedziałek, 29 kwietnia 2019

Narodowe jedzenie bananów pod honorowym patronatem ministra Glińskiego


Kiedy dorastałem – mowa o czasach słusznie minionych i słusznie dzisiaj w co bardziej ciętej publicystyce poniewieranych – banany i pomarańcze były egzotycznym rarytasem. Jadło się je – dosłownie – od święta, zwykle bowiem tuż przed Bożym Narodzeniem do portu w Gdyni dobijał kontenerowiec, a w nim tony, setki ton – gazety zawsze skrupulatnie podawały tonaż, inna rzecz, że i tak mało kto im wierzył – lekko tylko nadpsutych cytrusów. Jakim sposobem te ekstraordynaryjne owoce trafiały potem do świątecznych paczek – mnie jako pacholęcia nie interesowało w ogóle. Ekstra interesowało mnie za to, czy pośród cukierków i czekolad z Zakładów Przemysłu Cukierniczego „22 Lipca żółcą i czerwienią się znajome i pamiętane sprzed roku kształty, a przede wszystkim – ile ich jest. Wiadomo, czym więcej tym lepiej, jednak ówczesny porządek świata nie przewidywał więcej, niż po dwie sztuki na paczkę, w wersji deficytowej: albo dwie pomarańcze albo dwa banany. Porządek świata nie przewidywał również wybrzydzania i nikt nie pytał które owoce lepsze, bo takie herezje były po prostu nie do pomyślenia. Z czasem dopiero nabyty krytycyzm, a i zdolność wybrzydzania również, pozwoliły mi zrozumieć, że jednak bardziej od bananów wolę pomarańcze. Co zresztą okazało się być odkryciem bez większego znaczenia, bo raz – pomarańczy i bananów mamy obecnie po kokardę, dwa – jeżeli mam wybierać, to wybieram jabłka. Zgadza się, zdrowe, dorodne, polskie jabłka – wpieprzam je z upodobaniem w liczbie przynajmniej kilku tygodniowo i jestem szczęśliwy, że w przeciwieństwie do niemałej części planety, nie muszę czekać na kontenerowiec z jabłkami, tylko mogę pójść do ogrodu sąsiada i ukraść mu zdrowe, dorodne, polskie jabłko wprost z drzewa.
Niechcący wyszła mi afirmacja patriotyzmu, pokraczna bo pokraczna, ale nie ma co marudzić: taki nasz patriotyzm jacy i my sami. Jedzenie owoców stało się właśnie czynnością polityczną i tylko czekać jak fraza: powiedz mi jakie owoce jesz a powiem ci jakim jesteś Polakiem – opuści obszar ironii i z żartu stanie się figurą tożsamości narodowej.
Profesor Jerzy Miziołek, nowy dyrektor Muzeum Narodowego – ponoć na „życzliwą” sugestię Ministerstwa Kultury – usunął z Galerii Sztuki XX i XXI wieku dwie instalacje wideo: Natalii LL i Katarzyny Kozyry. Praca pierwszej artystki przedstawiała kobietę jedzącą banany, drugiej – femme fatal powożącą zaprzęgiem ciągnionym przez Fryderyka Nietzschego i Rainera Marię Rilkego. „To jest Muzeum Narodowe i pewna tematyka z zakresu gender nie powinna być explicite pokazywana” – tłumaczy Miziołek i rozumie się to samo przez się. Że też poprzednia dyrekcja nie wpadła na to, że jak sztuka współczesna, to nie gender, że te dwa zjawiska całkowicie się rozjeżdżają i że jeżeli coś jest gender – to sztuką z automatu nie jest. Wstydliwej oczywistości, że ani sztuka współczesna ani gender ścisłej definicji nie posiadają nie ma nawet co przywoływać: rzecz tak nieistotna, że o zwykłe czepialstwo zahaczająca. Zwłaszcza, że – wbrew temu, co napisałem przed chwilą – Kościół dokładnie określił, czym jest gender, mianowicie ideologią, odtąd dyskusja została z sukcesem zamknięta. W Polsce, kraju przez całe dziesięciolecia silnie ideologicznie rujnowanym, na ideologię miejsca nie ma. Nikt poważny nie będzie z tym polemizował ani ideologii bronił – i to też rozumie się samo przez się.

Już samo „skrzywienie ideologiczne” wystarczyłoby, żeby gender z Muzeum Narodowego wyrugować, jednak – leżącego co prawda nie kopie się, ale gender sam się o to prosi – rzecz ma również swój społeczny wymiar. Swoistym manifestem społecznej demolki na jaką za sprawą rzeczonych wystaw narażamy siebie i przyszłe pokolenia może być list oburzonej matki do dyrektora Miziołka. List ten posłużył dyrektorowi jako walny argument, że zapotrzebowanie na sztukę gender właśnie minęło, a jej tu i ówdzie jeszcze obecne eksplikacje więcej szkody, niż pożytku czynią. „Dzieci weszły do sali wystawowej, by zobaczyć ogromną kaczkę z klocków Lego i w tej samej sali zostały narażone na widok nagich kobiet na filmie. Syn, opowiadając mi z płaczem o tym nieprzyjemnym przeżyciu, wystawił jednocześnie najgorszą rekomendację, jaką może dostać od zwiedzającego placówka kulturalna: ‘nigdy więcej nie chcę tam iść, nie chcę oglądać takich rzeczy’. Chyba nie o to nam chodzi, by zniechęcać dzieci do obcowania ze sztuką” – retoryczne zakończenie cytatu w pierwszej chwili może odrzucać swoją topornością, ale mnie daleko od zlekceważenia jego heurystycznego potencjału. Bo nie, nie chcemy (mówię w imieniu swoim i normalnej części społeczeństwa, do której ta interpelacja się odnosi), żeby dzieci zniechęciły się do sztuki współczesnej, z definicji trudnej i wymagającej pewnej dojrzałości emocjonalnej. Nie chcemy, żeby dzieci w ogóle zniechęciły się do sztuki, wręcz przeciwnie: marzy nam się młodzież zamiast fejsa programy muzeów studiująca, wieczory nie w knajpach, ale w teatrach i na performensach spędzająca, przez tindera nie na figle, ale na wspólne lektury się umawiająca i trzymająca z daleka od wszelkiej pseudosztuki perwersją i semantycznym bełkotem wypełnioną. Tylko, że taką młodzież należy sobie wprzódy wychować.
 Skorośmy już raz z sukcesem popadli w retorykę, to jedźmy z nią dalej: jak młodzież może rozumieć sztukę, jeżeli w latach pacholęcych musimy ją trzymać z daleka od muzeów w których pokazywane są tak niesłychane sprośności jak kobieta jedząca banana? Rozumiecie, państwo? „Ta pani je banana”. „Je banana”! Dlatego argument, że skoro młodzież jeszcze nie dorosła do – przepraszam za brzydkie słowo – konsumpcji sztuki współczesnej, to należy ją trzymać od niej na odległość do czasu, aż do niej dorośnie, uważam za z gruntu chybiony. Jeżeli ma się zaprzyjaźnić ze sztuką to należy ją z nią oswajać od maleńkości, ale – uwaga! – musi to być sztuka dostosowana do jej wieku i możliwości percepcyjnych. Kaczka z klocków lego jest tu przykładem właściwego kierunku: raz, że kaczka, dwa że klocki lego. Zamieńmy galerie sztuki współczesnej na Legolandy i problem edukacji kulturalnej sam się rozwiąże.


Zdjęcia do tekstu wykonałem w trakcie zorganizowanego przez dra hab. Tomasza Kitlińskiego i Magdalenę Luczyn happeningu „Jemy banany i protestujemy przeciw cenzurze sztuki – Lublin” 29 kwietnia przed Galerią Labirynt.