niedziela, 26 lutego 2012

Medyczny firewall

Złamałem rękę. W nadgarstku. To się zdarza, kiedy pokryta topniejącym śniegiem, śliska powierzchnia chytrze wykorzysta naszą nieuwagę. Z początku nawet nie wiedziałem, że złamałem rękę. To mogło być jedynie zwichnięcie, w najgorszym razie pęknięta kość. Jak przystało na rozsądnego człowieka, który czasem wręcz przesadnie dba o swoje zdrowie (a czasem nie), postanowiłem skorzystać z pomocy medycznej. Pełny dobrej woli i wiary w dobrą wolę, a przede wszystkim w kompetencje i fachowość polskiej służby zdrowia, udałem się na pogotowie. Całe lata nie byłem na pogotowiu, więc moje wyobrażenie o ruchliwych korytarzach, nerwowym pośpiechu i opatrywanych na bieżąco, zakrwawionych ofiarach różnych wypadków zostało gwałtownie zweryfikowane. Po wejściu na pogotowie trafiłem na ciemny i pusty korytarz. Nikt nie biegał i nie krzyczał, ani śladu żywego lub martwego ducha. Błądząc w półmroku trafiłem wreszcie na zasłonięte żaluzjami okienko za którym majaczyły się jakieś ludzkie postacie. Zapukałem w okienko. „prooooszzzzz!” – usłyszałem z pakamery nieprzyjemne zaproszenie. Pchnąłem drzwi. Wewnątrz okazało się, że autorem antypatycznego zaproszenia jest niezwykle skądinąd sympatyczny typ w stroju pielęgniarza. Dowiedziawszy się na czym polega mój ból zerwał się gwałtownie ze stołka, nakazał na nim usiąść (żebym przypadkiem nie zemdlał) i gruntownie obmacał mój sponiewierany okolicznościami losu nadgarstek. Cały czas nawijając (że oni to wprawdzie tylko wyjazdówka, ale opatrzy mi rękę, bo to nie ma żartów, rękę trzeba prześwietlić, oni nie mają jak, etc.), wycyganił od kolegi opatrunek uciskowy i raz dwa unieruchomił stosowną część mojej lewej górnej kończyny.
Prześwietlenie od początku było moim zamiarem i naprawdę wierzyłem święcie i naiwnie, że wystarczy pokazać spuchnięty i czerwony nadgarstek, a ofiarne łapiduchy wykorzystają całą swoją dobrą wolę, kompetencje i dostępny sprzęt, żeby zdiagnozować uraz i wskazać właściwą ścieżkę leczenia. Tymczasem musiałem się zadowolić dobrą wolą sympatycznego pielęgniarza. Zadawszy mu dramatyczne pytanie „co dalej?”, zostałem błyskawicznie zaciągnięty przed budynek, gdzie pokazano mi wiszącą na drzwiach kartkę z adresami szpitali. „Gdzie pan mieszka?” – zapytał pielęgniarz. „Tu i tu” – odparłem. „Zatem najbliższy szpital będzie pan miał tam i tam. Tam panu wykonają prześwietlenie” – powiedział, po czym udzieliwszy mi jeszcze kilku praktycznych wskazówek odnośnie postępowania w przypadku urazu nadgarstka, zniknął z mojego życia, zanim zdążyłem zadać to jedno kluczowe pytanie.
Cisnące mi się na usta kluczowe pytanie brzmiało: dlaczego, żeby wykonać prześwietlenie muszę jechać na drugi koniec miasta, skoro potrzebny do tego sprzęt znajduje się w przychodni obok?
Pojechałem. Ponad pół godziny błądziłem po szpitalu-gigancie, szpitalu-molochu („ach, gmach!”). Ze strefy pierwszej trafiłem do strefy piątej. Ze strefy piątej do kaplicy. Z kaplicy do szklanego tunelu. Ze szklanego tunelu z powrotem do strefy pierwszej. Koniec języka okazał się kiepskim przewodnikiem, przydałaby się nawigacja. Strategia referowania swojej sprawy w każdym napotkanym punkcie rejestracyjnym okazała się jednak skuteczna. Wreszcie trafiłem na właściwą „rejestrację”. „Kiedy się pan przewrócił? O której godzinie? Gdzie?” – z widocznym samoprzezwyciężeniem wyrzucał z siebie kolejne pytania młodzieniec w fartuchu. „Co to ma kurwa do rzeczy?” – miałem ochotę po trzykroć zapytać, chyba jednak nie doceniając bohaterstwa z jakim osobnik płci medycznej za wszelką cenę próbował się wykazać profesjonalnym podejściem do natręta. „Czy to ma jakieś znaczenie?” – zapytałem grzecznie i jeszcze grzeczniej udzieliłem żądanych informacji. Rzeczony osobnik zignorował moje pytanie. Wznosząc się na szczyty profesjonalizmu, wyciągnął komórkę: „panie doktorze, jest tu taki człowiek, który… odesłać po skierowanie? Dobrze, przekażę”. Skierowanie! „Taki człowiek” (czyli ja) usłyszał wreszcie to magiczne słowo. Na zdrowy rozum skierowanie przy złamaniu, a nawet tylko podejrzeniu złamania nie powinno być potrzebne, ponieważ potrzebę pomocy specjalisty widać gołym okiem. Ale w polskiej służbie zdrowia chyba nic nie jest zdrowe. „Jak już nadmieniłem, doktor pana nie przyjmie. Musi pan udać się po skierowanie… najlepiej tu i tu (adres placówki na jeszcze innym końcu miasta) i jutro przyjść do nas ze skierowaniem”.
Nie udałem się. Nie miałem już siły, zresztą zapadał już wieczór. Przypomniałem sobie za to skecz Monty Pythona o człowieku, który przychodzi do lekarza z nożem w brzuchu, a lekarz mu każe wypełnić ankietę.
Następnego dnia rano udałem się do lekarza ogólnego i dostałem skierowanie na prześwietlenie i drugie, do chirurga, żeby mi to prześwietlenie obejrzał. Szybko, prosto i bez problemów. Ten level zaliczony, przechodzimy do następnej rundy.
Mając magiczny papierek, bez problemów dostałem się do pracowni rentgenowskiej (nawiasem mówiąc, znajdującej się w budynku tuż obok pogotowia na którym miły, aczkolwiek cierpiący na ADHD pielęgniarz dzień wcześniej założył mi opaskę uciskową). W pracowni od ręki (że tak powiem) wykonano mi stosowny zabieg. W czasie, kiedy schodziłem na parter zapytać w „rejestracji”, czy jest na sali chirurg (nie było), „mój” film już się wywoływał i suszył. Odebrawszy go (zaliczony kolejny level), pomedytowałem chwilę i w efekcie rzeczonej medytacji skierowałem się ku najbliższej placówce, którą posądziłem o posiadanie na stanie jakiegoś chirurga. Jakoż okazało się, że w rzeczonej placówce (szpitalu wojskowym, gwoli ścisłości) – jak głosiła kartka na drzwiach – złamaniami i urazami kończyn zajmuje się ortopeda, ale niestety, ortopedy brak. Najbliższy… (tu adres). Postanowiłem zignorować ten ewidentny „bareizm” i podbiwszy do „rejestracji”, z głupia frant zapytałem o chirurga. „Chodzi pan o ortopedę?” – zapytała pani rejestratorka. „O chirurga. Zwichnąłem rękę, mam prześwietlenie i chciałbym, żeby jakiś specjalista przynajmniej zerknął na nie”. „Do chirurga trzeba mieć skierowanie” – odparła rezolutnie pani rejestratorka”. „Mam skierowanie!” – wyrzuciłem z siebie triumfalnie. „Do ortopedy?”. „Nie, do chirurga”. „Niestety, u nas przyjmuje ortopeda”.
Nie poddałem się. Powtórzyłem, że ja naprawdę nie pragnę wiele ani od życia ani od państwa ani od policji, a już w szczególności nie pragnę wiele od służby zdrowia; pragnę tylko, by ktoś rzucił okiem na to cholerne prześwietlenie i chociaż powiedział, czy to złamanie, czy tylko zwichnięcie. „Pokój numer 20” – poddała się pani rejestratorka.
Z głupia frant, bo bez skierowania (moje okazało się nic nie warte) stanąłem w kolejce i już po 20 minutach (!) siedziałem przed ortopedą w koszulce Nike (poznałem po znaczku). Krótka, rzeczowa rozmowa i lekarz sięga po telefon nakazując komuś po drugiej stronie drutu wypisać mi prawidłowe skierowanie („panu przez pomyłkę wystawiono do chirurga”) i założyć kartę. Następnie z kartą i magicznym papierkiem miałem do niego wrócić; tymczasem kopertę z prześwietleniem mogłem u niego spokojnie zostawić.
Spokojnie zostawiwszy kopertę z prześwietleniem, udałem się najpierw do izby przyjęć po skierowanie, a potem do „rejestracji” w celu założenia karty. Ściskając w ręku kartę i papierek najbardziej magiczny ze wszystkich, udałem się z powrotem do lekarza najbardziej właściwego ze wszystkich, czyli do ortopedy. Po drodze minąłem kaplicę, widać oprócz rentgena standardowe wyposażenie polskich szpitali. „Złamanie kości łódeczkowatej” – brzmiała błyskawiczna diagnoza. „Proszę mi pokazać gdzie” – poprosiłem, bo moje wcześniejsze oględziny kliszy (zupełnie jakbym się na tym znał) nie sugerowały mi jakiegokolwiek złamania. „O, tutaj”. „Aha” – odparłem, choć nadal nic nie widziałem. Za to z wyjaśnień ortopedy zrozumiałem, że takie złamanie to paskudna sprawa i niezbyt łatwa do zagojenia. „Jak się nazywa ta kość?” – zapytałem, bo z przejęcia już zdążyłem zapomnieć. „Łódeczkowata. W odróżnieniu od kości łódkowatej”. „Łódkowata jest pewnie większa?” – popisałem się przed ortopedą inteligencją. „Tak. Znajduje się w nodze” – ortopeda popisał się przede mną wiedzą. Następnie zaprosił mnie do pokoju obok, gdzie założył tak zwany stabilizator, czyli usztywniony gipsem opatrunek, który przez najbliższe dwa tygodnie będzie mi utrudniał obsługę klawiatury, nie mówiąc o obsłudze reszty życia. Dla kogoś, kto pisze wszystkimi palcami, to jednak dramat. W dodatku moja stara i wysłużona klawiatura jest powycierana do tego stopnia, że już dawno straciła swoje oznaczenia. Dotąd mi to nie przeszkadzało, bo i tak piszę bezwzrokowo. Teraz jednak chyba będę musiał poszukać jakiegoś kolorowego flamastra, bo mozolnie stukając prawą ręką w pozbawioną oznaczeń klawiaturę ni cholery nie mogę znaleźć „y” i „i”, „t” mi się myli z „e” a „a” z „z”.
Na szczęście, stabilizator mi zdejmą już za dwa tygodnie. Niestety, już za dwa tygodnie założą mi gips. Na przynajmniej dwa miesiące. Najbardziej z tego wszystkiego mnie cieszy nadzieja, że przez dwa miesiące nie będę miał do czynienia z polską służbą zdrowia. Jak już wspomniałem, jestem naiwny.

czwartek, 2 lutego 2012

Szymborska z perspektywy kota

            Należę do pokolenia, które jeszcze pamięta żywych poetów: Herberta, Brodskiego, Miłosza… Szymborską. Żyjący klasyk to figura o tyle przedziwna (i w jakiś sposób skandaliczna), że będąc częścią tego literackiego uniwersum, które zdaje się istnieć „od zawsze”, zarazem immanentnie przynależy przemianie świata, jest człowiekiem, starzeje się. Dopiero jego śmierć likwiduje ten paradoks i umieszcza go tam, gdzie nasza intuicja umieściła go już dawno, czyli w literaturze. Miłosz stał „Miłoszem” na długo przedtem zanim umarł, więc w pewnym sensie jego śmierć była nieszczęściem osobistym bliskich mu osób, bez wpływu na literaturę. Nigdy nie zapomnę owego żartu, który usłyszałem jeszcze na studiach. Na korytarzu Wydziału Filozofii wisiał portret wspaniałego logika, Rudolfa Carnapa jako dwudziestokilkuletniego młodzieniaszka. Jedna z profesorek spojrzała na niego i powiedziała: „taki młody, a już Carnap”. Nazwisko to przekleństwo, nagrobek za życia.
Doprawdy, trudno dociec czy autor, który za życia trafił do encyklopedii wciąż ma poczucie, że jest istotą żywą, skoro dla wielu czytelników jego obecność na tym świecie od dawna jawi się jako nieporozumienie. Karą za twórczość powinna być dla klasyka świadomość, że wielu odbiorców jego twórczości nawet nie wie czy jest on żywy czy martwy. I że co gorsza, jest im to najzupełniej obojętne.

Wczoraj zmarła we śnie Wisława Szymborska, mająca pecha już za życia stać się „uznaną poetką”. Jako osoba o pogodnym usposobieniu zapewne lekceważyła wynikające stąd komplikacje i uciążliwości, ignorowała dramat „Szymborskiej”, za życia pogrzebanej w podręcznikach szkolnych, naukowych opracowaniach, recenzjach. Jako osoba „z krwi i kości” być może dostrzegała tu jakieś wymierne profity i korzystała z nich, jednak sława, a zwłaszcza Nobel przekreślił jej szanse na bycie poetką trudną, niezrozumiałą, a więc interesującą. Wbrew pozorom to poważny problem, którego charakter celnie oddał Cioran na przykładzie Borgesa: „Po co składać hołd Borgesowi, skoro robią to już Uniwersytety? Zwaliło się nań nieszczęście bycia kimś uznanym. A zasłużył na lepszy los”. Szymborska również zasłużyła na lepszy los, zasłużyła na krytycyzm, na dialog, na ironię, a doczekała się jedynie chwały.
Publikowała mało, co sama tłumaczyła pojemnością swojego kosza na śmieci. Całe życie i – jak ktoś obliczył – niewiele ponad 350 wierszy. W pierwszym odruchu stajemy zdumieni, a może nawet zszokowani lenistwem poetki – jak to? Średnio kilka wierszy rocznie? Trudno w to uwierzyć, wielki poeta z małym dorobkiem zdaje się nam contradictio in terminis. Przyzwyczajeni, że „dzieła wszystkie”, jeżeli mają świadczyć o chwale autora, zajmują metry bieżące ścian nie możemy uwierzyć, że dorobek wystarczający do otrzymania literackiej nagrody Nobla zmieści się w średniej wielkości książce. „Jeden dobry wiersz na rok to bardzo dużo” – napisał kiedyś ktoś, kto prawdopodobnie nie zdawał sobie sprawy z trafności swoich słów. A przecież nawet po najbardziej płodnym autorze pozostaje raptem kilka sentencji, ewentualnie inwektyw. Reszta to tylko ciężka praca o której i tak nikt nie będzie pamiętał, nie licząc badaczy akademickich, mających obowiązek pamiętać wszystko. Straciłem do nich zaufanie w dniu, kiedy w jednym z akademickich opracowań natrafiłem na informację o dokładnej liczbie przymiotników w Dziennikach Gombrowicza.
Zdrowy rozsądek odwodzi od pisania. Ale my, mocą nierozumnego pędu, omroczeni wizją sławy lub po prostu upiornie nieszczęśliwi, nie potrafimy się oprzeć i ryzykując zasłużone wyrzuty sumienia, piszemy.
Szymborska, jak się zdaje, była wolna od tego rodzaju przesądów. Dobrze wiedziała, że literatura to zaledwie substytut życia, wybierała tedy życie. O urządzanych w jej krakowskim mieszkaniu spotkaniach towarzyskich krążyły legendy i powstawała literatura, często z ochoczym udziałem samej gospodyni. „Tu Pilch z kieliszkiem pustym w ręce. Malarz dał wyraz jego męce” (Szymboriana). Nawet Nobel był dla niej wydarzeniem bardziej towarzyskim, niż literackim. Po otrzymaniu go cieszyła się, że pozna jeszcze więcej ciekawych osób.

Literatura to głównie umiejętność szyfrowania swoich lęków, inteligentny sposób na radzenie sobie z nimi. Wszelako eksploatując ją i bezlitośnie wyzyskując jej terapeutyczny charakter, mimowolnie zaczynamy jej ufać. Jednak literatura to marna powiernica, zdradza nas w najmniej oczekiwanym momencie i z najmniej oczekiwanej strony wyjawiając jeżeli nie nasze wstydliwe sekrety, to przynajmniej pomniejsze słabostki lub w ostateczności dostarczając zainteresowanym nasz profil psychologiczny. Cokolwiek zatem Szymborska usiłowała schować w swoich wierszach, to przecież jednocześnie ujawniła – w dużej mierze nieświadomie – swój stosunek do świata. Dystans, ironia, poczucie humoru nie były w jej przypadku zabiegiem literackim, ale par excellence manifestacją charakteru poetki. O trafności tej diagnozy a rebours świadczy choćby wiersz „11 września”, jeden z niewielu jakie poetka napisała z przejęciem, z pełnym emocjonalnym zaangażowaniem i który właśnie z tego powodu okazał się całkowitą klapą. „Skoczyli z płonących pięter w dół… Tylko dwie rzeczy mogę dla nich zrobić – opisać ten lot i nie dodawać ostatniego zdania”. Zbyt późno zrozumiała, że nic nie może dla nich zrobić, owszem – wierszem może jedynie pocieszyć siebie. To być może jedyny wiersz Szymborskiej w której szyfr zawiódł. Lęk okazał się za duży.

Moja wrażliwość poetycka jest znikoma, a przecież potrafiłbym oddać „cały świat i całego Szekspira” za jeden wiersz Emily Dickinson czy kilka głębokich wierszy Herberta. A mimo to nigdy nie potrafiłem się do końca przekonać do wierszy Wisławy Szymborskiej. Być może zgubiło mnie moje filozoficzne wykształcenie. Zlekceważyłem to, co jest największym atutem tej poezji: dostrzeżenie konkretu. Filozof mówi: śmierć; Szymborska mówi: kot. Śmierć z perspektywy kota? „Umrzeć – tego nie robi się kotu. Bo co ma począć kot w pustym mieszkaniu”. To, co dla filozofa jest dyshonorem, stanowi punkt wyjścia dla poezji Szymborskiej. I może to jest powód dla którego żałuję w życiu dwóch rzeczy: filozoficznego wykształcenia i niechęci do poezji Szymborskiej.