poniedziałek, 25 października 2010

Szopen, a sprawa polska

     Jerzy Waldorff powiedział kiedyś, że jego wolą jest, by go pochowano z małym radyjkiem i słuchawkami, chce bowiem nawet w grobie słuchać konkursów szopenowskich. Czy jego wolę spełniono, nie wiem; wiem jednak bez najmniejszych wątpliwości, że Szopena słuchać warto i słuchać trzeba, a gdyby zdarzyło mi się kiedyś jakieś omroczenie, wstrząs lub szaleństwo i jąłbym wierzyć w życie pozagrobowe, również zażądałbym do trumny słuchawek. Nie tylko po to, żeby słuchać ukochanego Buxtehudego, ale również i transmisji konkursów szopenowskich.
     Niedawno, pracując nad pewnym tekstem, natknąłem się na następujący fragment: „Mickiewicz jest geniuszem dlatego, że napisał „Dziady” i „Pana Tadeusza”, dlatego, że odkrył i wyraził Polskę rzeczywistą i Polskę platońską, ale dokonać mógł tego dlatego, że właśnie wiersz jego rodził się nie z jakichś wyrozumowanych zabiegów sztuki, ale jak modlitwa z muzycznego, metafizycznego dna duszy, że z dna tego wytrysnął on rytmem wspólnym narodowemu polskiemu czuciu i że przez to trafiał w samą istotę opisywanych rzeczy i do głębi serc tych, którzy go czytali”. Ktoś powie, że to pisał grafoman? Pierwszy się z nim zgodzę, ale tylko pod warunkiem, że Jana Lechonia, bo to jego wypowiedź, ktoś śmie nazwać grafomanem.
     Wiersz Lechonia Pycha, który analizowałem na maturze, porusza mnie do dzisiaj, jak zresztą cała poezja Młodopolska, której jestem w stanie podarować nawet nieznośny i – jak na dzisiejsze czasy – tani sentymentalizm. I chociaż nie potrafię już czytać tej poezji z namiętnością równą tej, jaką żywiłem do niej jeszcze piętnaście lat temu, to wciąż chylę czoła nad wdziękiem i swobodą z jaką owi romantyczni poeci opisywali uczucia, do których obecnie wstydzimy się otwarcie przyznać.
     Ale taka pretensjonalna czołobitność, typowa raczej dla trzeciorzędnego krytykarzyny… nic dziwnego, że pojęcie patriotyzmu ulega potem wypaczeniu, a szacunek do kultury polskiej pada pod naporem prymitywnego uwielbienia, które rujnuje literaturę („Mickiewicz wielkim poetą był”), muzykę („Szopen to najwspanialszy polski kompozytor”), malarstwo (wspaniały obraz Matejki…), etc.
     O ile zatem Lechoń daje nam przykład szkodliwości w podejściu do tego, co polskie, to konkurs szopenowski wręcz przeciwnie. Pokazuje, że Polska nie tylko posiada kulturę wysoką, ale że jest ona przy tym na tyle subtelna i wyrafinowana, że okazywanie jej niewolniczego uwielbienia byłoby aktem niewybaczalnego prostactwa. Kultura polska, jak zresztą każda kultura głęboka, nie ma nic wspólnego ani z prymitywną indoktrynacją, ani z natrętną pseudopedagogią.
     A Szopen pokazuje, że więcej w tej kulturze rozkoszy, niźli cierpienia, owszem, że cierpienie można przekształcić i wysublimować w sztukę, a nawet w rozkosz.
Subiektywne odczucie wyższości Szopena nad Mozartem. Bezpretensjonalne kwartety zestawione z melancholijnymi mazurkami i etiudami. Salonowa, wydelikacona rozkosz kameralistyki wiedeńczyka i zaangażowana, pełna subtelnych pretensji muzyka kompozytora z Żelazowej Woli.
     Szopen nie wahał się być głęboki, co dzisiaj jest uważane za wadę i dowód naiwnego sentymentalizmu. Prawdę mówiąc, dzisiaj głębię w istocie zastępuje naiwny sentymentalizm. Oto cena jaką płacimy za supremację intelektu w dziedzinie sztuki. Przestaliśmy odczuwać sztukę, w zamian za to nauczyliśmy się ją „rozumieć”. Co do mnie, nie mam najmniejszych pretensji ku rozumieniu Szopena. Dość, że smutek, który jednych prowadzi do samobójstwa, a innych do skandalu, jego wiedzie w stronę fortepianu. A mnie w stronę Szopena.
     XVI Konkurs Szopenowski, zasłużenie lub nie, wygrała Julianna Awdiejewa. Nie jest to aż tak istotne zważywszy, że dla melomana konkurs to tylko pretekst do słuchania dobrze znanych utworów w nowych, świeżych i często wybitnych wykonaniach.
     Sama muzyka? Jest transnarodowa. I nie posiada innej ojczyzny, niż duchowa.

środa, 6 października 2010

Polska Partia Przyjaciół

    …Zatem więc nasz ulubiony poseł-intelektualista zamierza utworzyć nowa partię? „Nowoczesna Polska” – tak się będzie nazywała partia Janusza Palikota, biznesmena z Biłgoraja, wielbiciela Gombrowicza i – jak na razie – wciąż posła Platformy Obywatelskiej.
    Partia, której jeszcze nie ma i o której niewiele wiadomo, już dzisiaj może liczyć na 4% poparcia. Niezły wynik. A w momencie swojego debiutu na giełdzie, wynik będzie zapewne jeszcze lepszy. Polacy bowiem to naród nieuleczalnych optymistów, utopistów i – co tu dużo mówić – naiwniaków, którzy wierzą święcie, że to, co najlepsze, dopiero przed nimi. Nie rozumieją, nie chcą zrozumieć, że najlepsze już było…
    Poseł Palikot z kolei doskonale rozumie Polaków i, jak przystało na troskliwego i odpowiedzialnego przedstawiciela klasy rządzącej, wie, czego im potrzeba. Otóż Polakom potrzeba nadziei, tego towaru, którego od bez mała dwudziestu lat mamy w Polsce pod dostatkiem, a mimo to wciąż mało, bo wciąż jest na niego zapotrzebowanie. „Nowoczesna Polska”, nazwa-hasło, nazwa-obietnica i zarazem nazwa-deklaracja, mówi nam wiele o Polsce; owszem, tej przyszłej, jeszcze nie istniejącej, Polsce, która już dzisiaj, chociaż jej nie ma, może się poszczycić 4% poparcia społecznego. Niezły wynik. Podejrzewam, że jeżeli plan Palikota się spełni (a dobrych partii nigdy za wiele), to ta Polska, Polska nowoczesna, w momencie swojego debiutu giełdowgo będzie miała poparcie o wiele większe. Bo i któż nie chciałby mieszkać w nowoczesnej Polsce? Będzie pięknie…
    A jeżeli nie? Jeżeli będzie tak samo, lub, zgodnie z realistycznymi prognozami, gorzej? Cóż, jeżeli nowa, nowoczesna partia nie spełni pokładanych w niej nadziei? Jeżeli się okaże, że posłowi Palikotowi uda się (bo i dlaczego nie?) stworzyć ze wszech miar nowoczesną, ultraskuteczną i szytą na europejską miarę partię, lecz ów sprawny instrument kształtowania rzeczywistości zawiedzie na całej linii i Polska, zamiast nowoczesną, będzie Polską po prostu?
    Wtedy, zgodnie z najlepszą polską tradycją, założy się kolejną partię. Będzie się nazywała „Jeszcze nowocześniejsza Polska”. I będzie obiecywała jeszcze więcej nadziei.

    Odchodzą do lamusa nazwy partii, które brzmiały poważnie, ale w gruncie rzeczy nic nam nie mówiły. Kongres Liberalno-Demokratyczny, Unia Pracy, Unia Wolności, Sojusz Lewicy Demokratycznej… co to w ogóle za nazwy? Kto z kim? Jaka unia, jaki sojusz, co za kongres, o co tu chodzi? Dzisiaj nie tak się nazywa partie. Nowoczesna Polska, to nowoczesna partia, zatem i nazwa partii musi być nowoczesna. I jeszcze raz chylę głowę przed geniuszem Palikota, który wiedział dobrze, jak nazwać partię, żeby ją z góry skazać na suksces.
    Nawiasem mówiąc, nie był pierwszy. Prawo i Sprawiedliwość, Samoobrona, Platforma Obywatelska, Nowoczesna Polska – tak się dzisiaj nazywa partie. Nie jakiś suchy, pojęciowy bełkot, ale interesujący, dobrze brzmiący zestaw słów, które łatwo zapamiętać i które się dobrze kojarzą. Niektóre nawet w swojej nazwie zawierają program. Że ubogi? Nieważne. Za to jak się prezentuje!

    W napadach zaćmienia umysłu i mnie nachodzą myśli o założeniu partii. Nawet wiem, jakby się miała nazywać (bo jak wiadomo, nazwa to podstawa). Kiedy jednak pomyślę o jej założeniach programowych, nachodzą mnie wątpliwości: może jednak nie jestem aż tak szalony? Może wręcz przeciwnie, mój pomysł jest trzeźwy i rozumny do granic, wart rozgłaszania go nie tylko w kraju, ale także i na świecie? Może ja jedyny nie zwariowałem? Może rację miał Cioran, kiedy mówił, że nie jest prawdą, że nie pasuje do świata – to świat nie pasuje do niego?
    Polska Partia Przyjaciół – tak nazywałaby się wymyślona przeze mnie partia. Nie „piwa”, „ziemi kujawskiej”, „zabytków”, czy „krasnoludków”, ale po prostu: przyjaciół. Polska Partia Przyjaciół. Partia zajmowałaby się „promocją” (tfu, co za słowo) szeroko rozumianej przyjaźni pomiędzy ludźmi i narodami. Jej członkiem mógłby zostać każdy, kto chciałby być naszym przyjacielem. Nie potrzebne byłyby w tym celu ani składki (przynajmniej na razie), ani legitymacje członkowskie. Wystarczyłaby deklaracja przyjaźni i obietnica pomocy w razie potrzeby. Bo na przyjaciela trzeba móc liczyć. Nikogo by się też z partii nie wyrzucało (bo jak tu wyrzucić przyjaciela?), a członkiem partii automatycznie przestawałby być ten, kto zrezygnowałby z bycia naszym przyjacielem.
    Tylko czy taka partia mogłaby w Polsce liczyć na jakieś szersze poparcie społeczne?

wtorek, 5 października 2010

Równo, równiej... minister Radziszewska

    Ileż to razy przywoływałem – zawsze z należytą atencją – owe słowa Marcina Króla, że politykami zostają trzeciorzędne umysłowości, które nie potrafią zrobić kariery w innych dziedzinach. Jakoż polska polityka co rusz dostarcza przykładów na słuszność tej pozornie tylko złośliwej tezy. Właściwie codziennie można by znaleźć przykłady głupstw popełnianych przez polskich polityków; o ile tylko zadalibyśmy sobie masochistyczny trud bieżącego śledzenia wydarzeń politycznych. Znam jednak bardziej szlachetne sposoby utraty równowagi psychicznej, a poza tym uważam, że nie należy na siłę szukać głupców. Wcześniej czy później i tak sami nas znajdą.

    Przypomina mi się anegdota, że głupców bynajmniej wcale nie jest tak dużo na świecie, jakby się zdawało. Ot, po prostu są tak rozmieszczeni, że co chwila się na nich natykamy.

    „Strategicznie” rozmieszczona minister Radziszewska stwierdziła niedawno, że szkoła katolicka ma prawo odmówić przyjęcia do pracy lesbijki. Co więcej, podczas telewizyjnej debaty na ten temat wytknęła rozmówcy, że jest gejem.
    I ja znowu jestem w wielkiej konfuzji. Znowu wątpię w ład i sensowność świata – przynajmniej w jego wymiarze społecznym. Bo co ma sfera seksualna do kompetencji zawodowych? Owszem, istnieje wąski margines rynku pracy, na którym orientacja i sprawność seksualna świadczą zarazem o kompetencjach zawodowych, o ile jednak wiem, szkolnictwo do rzeczonego marginesu nie należy.
    Zastanówmy się. Z punktu widzenia kościoła katolickiego, homoseksualizm jest grzechem. Zatem, teoretycznie, nauczyciele geje i lesbijki, nawet, jeżeli są wybitnymi fachowcami w swoich dziedzinach, w szkołach katolickich mają „pozamiatane”. Bo, jak wiadomo, do szkoły katolickiej można przyjąć tylko nauczyciela, który jest bezgrzeszny.
    Jawny idiotyzm takiej konkluzji zwalnia nas nie tylko z dalszego jej uzasadniania, ale też miłosiernie powstrzymuje nas przed dalszym znęcaniem się nad nią. Może więc chodzi o to, że tylko określone grzechy uniemożliwiają nauczycielowi pracę w szkole katolickiej? Jeżeli tak, to przypuszczam, że istnieje gdzieś, zatwierdzona przez MEN, lista „grzechów dopuszczalnych”, których popełnianie nie dyskwalifikuje nauczyciela szkoły katolickiej. Ciekawe, co może taki nauczyciel? Nadużywać alkoholu? Bić dzieci? Zdradzać? Mówić fałszywe świadectwo przeciw bliźniemu swemu? Głosować na lewicę?
    W każdym razie wiemy, że nie może być homoseksualny, a to już coś.

    Kościół, zwyczajnie w świecie, w tej sprawie nie ma racji. Bo jeżeli homoseksualizm jest grzechem (a darujemy sobie głupoty typu: „tego” można się nabawić jak choroby lub wyuczyć jak wiersza), to gej i lesbijka rodziliby się od razu z dwoma grzechami: pierworodnym i – nazwijmy go roboczo – płciowym. I nad tym, z racji aż nazbyt rzucającej się w oczy niedorzeczności, nie będziemy się dalej rozwodzić.

    Wróćmy więc do minister Radziszewskiej. Może jestem wobec niej niesprawiedliwy? Może jej chodziło o to, że osoba homoseksualna będzie „promowała” swoją orientację seksualną wśród młodzieży, bo, jak wiadomo, orientację seksualną można zmieniać tak, jak kolczyki w nosie lub kolor włosów? Młodzież jest przecież taka podatna na wpływy…
    Pamiętacie tę akcję sprzed kilku lat, „Niech nas zobaczą”? Wielkie billboardy, a na nich homoseksualne pary, uśmiechnięte, trzymające się za ręce, najwyraźniej szczęśliwe. Nie wszyscy docenili tak bezczelną „promocję” szczęścia, niemniej jednak, w dyskusji wywołanej akcją Karoliny Breguły pojawiały się również i głosy ze wszech miar rozsądne. Daria (wtedy) 24 lata: „bycie lesbijką, to nie jest mój słaby punkt. Co więcej, bycie lesbijką, to nie jest też mój mocny punkt. Po prostu jestem nią.”
    Pani Radziszewska być może jeszcze o tym nie wie, ale i ona posiada swoją określoną orientację seksualną. Wyobrażam sobie tedy minister Radziszewską, która ubiegając się o stanowisko ministerialne, jest przepytywana na okoliczność swojej orientacji i która się zżyma: bycie heteroseksualną, to nie jest mój słaby punkt. Co więcej, bycie heteroseksualną, to nie jest też mój mocny punkt. Po prostu jestem nią… więc się odczepcie od mojej płciowości. Albo się nadaję na ministra, albo nie”.
    Jak to? Nauczycielce lesbijce można odmówić pracy ze względu na ryzyko „promocji” określonej orientacji seksualnej, podczas gdy pani minister, usprawiedliwiając takie zachowanie, czyni dokładnie to samo? Należy tutaj dobitnie wyartykułować obłudę pani Radziszewskiej, która jako minister do spraw równouprawnienia, jawnie promuje określoną, własną orientację seksualną i zarazem usprawiedliwia odmowę pracy lesbijce, która po prostu chce uczyć swojego przedmiotu.

    Problem osób homoseksualnych jest bowiem w gruncie rzeczy ontologiczny, a społeczne konsekwencje to jego pochodna. Wróćmy na chwilę do wypowiedzi Darii: bycie lesbijką nie jest ani moim mocnym, ani słabym punktem. Po prostu jestem nią.
    Otóż osoby homoseksualne cierpią na niedostatek „bycia”. Jest ich mniej (nie tylko pod względem ilościowym), po prostu mniej są. W mniejszym stopniu się urzeczywistniają. W mniejszym stopniu mają szansę afirmować swoje bycie. Jeżeli zatem widzimy ich, jak poprzez jakiś desperacki marsz lub happening manifestują swoją obecność, to nie w celu „pomnożenia” swojego bycia i osiągnięcia w ten sposób jakiejś przewagi nad osobami heteroseksualnymi, ale żeby, mówiąc wprost, osiągnąć wreszcie ten sam status bycia, jaki mają hetero.
    Dla homofoba o równości społecznej świadczy sam fakt, że gej i lesbijka mogą po prostu egzystować w społeczeństwie bez obawy o swoje życie i zdrowie. Zgodnie z etymologicznym pojęciem tolerancji jako niechętnej akceptacji Innego. Zatem gej i lesbijka mają te same prawa, co inni obywatele, bo się ich toleruje na marginesie życia społecznego? Zanim jednak powiemy, że tylko idiota nie dostrzeże absurdu takiego rozumowania, musimy sobie uświadomić, że owszem, w pierwszym rzędzie nie dostrzeże go homofob.

    Wracając znowu do „naszej” minister, ja również jestem za odwołaniem jej ze stanowiska. Ale nie dlatego, że jej homofobiczne wypowiedzi budzą we mnie niesmak. Odebrałem porządne, filozoficzne wykształcenie, które nauczyło mnie myśleć nie tylko racjonalnie, ale także krytycznie. Nauczyło mnie cenić paradoks i wychwytywać sprzeczności, a nade wszystko uczuliło na głupotę (ale nie nauczyło, niestety, walczyć z nią). Otóż panią minister Radziszewską należy wywalić z roboty, ponieważ utrzymuje, że orientacja seksualna może być przeszkodą w wykonywaniu obowiązków służbowych. Jako, że pani Radziszewska również takową posiada, ergo
    Właściwie, stosując kryterium minister Radziszewskiej, należałoby wywalić z roboty wszystkich, albo prawie wszystkich. Lecz skoro nie postuluję czegoś równie głupiego, to tylko z powodu mojej niezgody na nielogikę myślenia pani minister. Jeżeli ktoś ma paść ofiarą takiego myślenia, to niechże będzie to ona sama. Wywalona z roboty „za heteroseksualność”.