poniedziałek, 23 listopada 2015

Coaching: między kazaniem a kabaretem



Wedle popularnej (i złośliwej) maksymy coach to ktoś, kto nie potrafi sobie poradzić z własnym życiem, więc zostaje specjalistą od radzenia innym, co mają zrobić ze swoim. Przynajmniej w połowie jest to prawdą, bo często są to naprawdę wysokiej klasy specjaliści od doradzania, jednak żeby uznać pierwszą część maksymy za prawdziwą, to należy uznać, że są oni również specjalistami od efektywnego zarządzania własnym nieudacznictwem, co zresztą wielu z nich przynosi krocie. W prostej linii da się z tego wyciągnąć logiczny wniosek, że osobiste nieudacznictwo to dzisiaj świetny sposób na osiągnięcie zawodowego sukcesu, oczywiście jeżeli potrafimy nim po mistrzowsku zarządzać.


Czy istnieją meta coache, którzy z kolei uczą coachów, jak motywować nas, zwykłych ludzi? Kto z kolei ich motywuje, etc.?

Dotąd trzymałem się od coachów z daleka w nie popartym żadnymi dogłębnymi studiami przekonaniu, że są to owszem, specjaliści, ale od przekonywania ludzi, że warto im zapłacić, żeby powiedzieli nam, jak żyć. – Nie udało ci się? To znaczy, że starałeś się nie dość mocno, zapłać więcej, to ci jeszcze lepiej doradzimy, jak jeszcze bardziej się starać, i koło się zamyka. Niedawno w tym przekonaniu utwierdził mnie fragment wywiadu z nieznaną mi Violettą Rymszewicz, „trenerką i rekruterką”. Cokolwiek znaczą te tytuły, wywołały we mnie „bojaźń i drżenie”, ale ten fragment jej wypowiedzi bardzo mi konweniował: „Jaką wartość rozwojową ma uczestnictwo w wielotysięcznym show z prelegentami, których jedyną kompetencją szkoleniową jest elokwencja, a cały przekaz treściowy zamyka się w odmienianym przez wszystkie przypadki „you can do it”? Coaching w polskim wydaniu to kolejny, paradoksalny, lokalny fenomen i sposób na szybką kasę samozwańczych guru samorozwoju”.

Jakoż rychło miałem okazję sprawdzić prawdziwość tych słów oraz swoich uprzedzeń na najprawdziwszym spotkaniu motywacyjnym. Poprowadził je Łukasz Jakóbiak, pierwszy celebryta pośród mówców motywacyjnych i pierwszy mówca motywacyjny pośród celebrytów. Łukasz Jakóbiak, zanim stał się mówcą motywacyjnym, odniósł sukces wywiadami z gwiazdami, które wciąż przeprowadza w wynajmowanej kawalerce. Za motywowanie wziął się dopiero potem, więc nie pasował do schematu coacha święcącego triumfy za sprawą swojej nieporadności życiowej. Punkt dla niego.

Spotkanie odbyło się w dyskretnej i nieco dusznej sali Hotelu Sheraton w Warszawie. Bilety za dwu i półgodzinny wykład kosztowały od sześćdziesięciu dziewięciu złotych w przedsprzedaży do stu dziewięćdziesięciu dziewięciu na miejscu. „Na sali siedzi jakieś siedem tysięcy złotych” – szepnąłem do siedzącej obok Agi. Przyszliśmy na specjalne zaproszenie, więc jeżeli takich jak my było więcej, mogłem nieco pomylić się w rachubach.

Spotkanie rozpoczął Jakub B. Bączek, mówca i mentalista. Do mentalistów nabrałem głębokiego respektu mniej więcej rok temu, kiedy jeden z nich odgadł imię kobiety, z którą po raz pierwszy całował się Bartosz Węglarczyk. Od tej pory mentalistów uważam za wirtuozów szarlatanerii mentalnej, z którymi lepiej nie zadzierać. Dlatego w dalszej części tekstu postaram się zachować ostrożność.

Jakub B. Bączek okazał się być nie byle jakim trenerem mentalnym, bo trenerem mentalnym polskiej kadry siatkarzy na mistrzostwach świata. Swoją mowę motywacyjną rozpoczął od sugestywnego naszkicowania, jakim dramatem dla siatkarzy było trafienie do „grupy śmierci” – i jakim wyzwoleniem było podporządkowanie się sugestiom trenera mentalnego Jakuba B. Bączka. Przedstawił to tak, jakby mistrzostwo świata wywalczyli przede wszystkim dzięki jego, Jakuba B. Bączka, motywacji. Mowa mentalisty była tak przekonująca, że bez trudu w to uwierzyłem, a przy okazji dowiedziałem się, że polscy sportowcy zdobyli ostatnio jakieś mistrzostwo świata.

Młody, pewny siebie, z mikrofonem, przypominał jednego z tych nowoczesnych amerykańskich kaznodziejów opowiadających o tym, że Bóg jest i czeka i że wystarczy w niego uwierzyć, a twoje życie zmieni się na lepsze. Po jego czterdziestopięciominutowej przemowie powstało we mnie nieokreślone poczucie winy i bardzo określone przekonanie, że tracę czas siedząc na wykładzie, podczas gdy powinienem iść i zmieniać swoje życie. Reakcja będąca zapewne marzeniem każdego mówcy motywacyjnego z prawdziwego zdarzenia i każdego kaznodziei.

Potem przed widzów wyszedł Łukasz Jakóbiak, żeby przykładami z własnej biografii zaświadczyć, że jego motto życiowe, „Nie ma rzeczy niemożliwych”, nie wzięło się z sufitu, ale z pomysłowości, determinacji, ciężkiej pracy i sporej dawki szaleństwa.

Wykład Łukasza Jakóbiaka składał się głównie z przeglądu jego własnych dokonań, i to nie byle jakich. Chciał dostać się do domu pana Versace? – Dostał się przy pomocy fałszywego kieliszka z winem i ochroniarza, który wprowadził go do środka słusznie zakładając, że ktoś z kieliszkiem w ręku nie może być szukającym przygód Łukaszem Jakóbiakiem, ale podpitym gościem pana Versace. Chciał szybko znaleźć pracę? Rozwiesił na płocie gigantyczne CV, dzięki czemu praca sama go znalazła, a wtedy on… odmówił. I znalazł lepszą. Chciał wystąpić u boku Sevena Seagala? Udało mu się przekonać producenta, że jest wart półsekundowego ujęcia w jednej z mniej ważnych scen. I wystąpił w niej. Chciał zaprosić Lady Gagę do swojego filmu o równouprawnieniu? Co za niefart, nie udało się, choć Jakóbiak na jej koncert wniósł ogromny transparent z prośbą o wystąpienie w filmie. Lady Gaga powiedziała wtedy, że całe jej życie to jeden długi film o równouprawnieniu. Na szczęście Jakóbiakowi udało się potem zrobić z Lady Gagą wspólne selfie, więc swoją misję uznał za spełnioną.

Brzmi śmiesznie? Taki był cały wykład Łukasza Jakóbiaka. Siedem tysięcy złotych na sali co chwila wybuchało śmiechem, a niekiedy brawami nagradzało co celniejsze jego bon moty. Dwie i pół godziny wykładu minęło jak mgnienie oka. To już? Rozbawiony nie spostrzegłem nawet, że powinienem poczuć się zmotywowany. Zupełnie zapomniałem, że to był wykład motywacyjny i poczułem się dobrze.

Kiedy nadszedł czas refleksji uświadomiłem sobie, że to bardzo dobrze, że zapomniałem. Gdybym podczas przeglądu spektakularnych sukcesów Łukasza Jakóbiaka pamiętał, że on o tym opowiada, żeby mnie zmotywować, chyba bym się pociął. Że on taki świetny, wszystko mu się udaje, a ja taki zwykły człowiek, po prostu redaktor. Oczywiście upraszczam, ale jego narcystyczny monolog (to wciąż uproszczenie), miast motywować, mógł wpędzić w tęgie kompleksy. Nie można bezkarnie opowiadać o swoich sukcesach, choć skądinąd wiem, że jest to żelazny punkt każdej mowy motywacyjnej. Swoją drogą, przez cały czas nie opuszczała mnie uporczywa myśl, ile spektakularnych porażek Jakóbiak w swojej mowie pominął. To byłaby dopiero motywacja do działania.

„Skoro mnie się udało, to i tobie się uda”. Jest to taka sama niedorzeczność, jak twierdzenie, że każda spośród setki osób na sali może być pierwsza. Pierwsza może być tylko jedna, mówiąc tak wszystkim, dziewięćdziesięciu dziewięciu z nich wmawia się nieprawdę, haczyk tkwi w tym, że nie wiadomo, którym. Nie każdy może, i nie każdy musi wygrać, są osoby immanentnie impregnowane na sukces, i doprawdy, nie każda z tych osób umie swoje nieudacznictwo przekuć na sukces na gruncie coachingu. Niektórzy po prostu nigdy niczego nie wygrają i nie osiągną, ale tego nie powie nikomu żaden coach, w pierwszym rzędzie w trosce o własne zarobki.

Jeżeli Jakub B. Bączek zorganizował nam kazanie, to Łukasz Jakóbiak zaprezentował świetny, śmieszny stand up. Mówił z ikrą, zabawnie, wiedział, gdzie powinna być puenta, a gdzie nieoczekiwany zwrot akcji. Ze spotkania wyszedłem niekoniecznie do czegokolwiek zmotywowany, ale w dobrym nastroju. Rozrywka na najwyższym poziomie, cechująca się tym, czego brak większości współczesnych kabaretów: inteligentnymi tekstami. Tylko do czego może motywować dobry monolog? Ponoć dobry żart jest bezcenny, ale ci, którzy wyłożyli dwieście złotych na spotkanie motywacyjne, a otrzymali świetny kabaret, mogą czuć się zawiedzeni. Nie czułem się zawiedziony tylko dlatego, że nie wyłożyłem na spotkanie ani złotówki.

Są rzeczy niemożliwe. Możliwe, że dotąd nikt tego dotąd Łukaszowi Jakóbiakowi nie powiedział, albo, co ostatecznie równie możliwe, nigdy tego nie doświadczył. Kiedy jednak tego doświadczy, znajdzie się na tym samym poziomie, co ludzie, których naucza. Wtedy będzie potrzebował własnego coacha. Albo zrozumie, że nie tędy droga.

1 komentarz:

  1. Zdecydowanie coach to zawód przyszłości. Warto zainteresować się tym tematem, szczególnie pracując w większych korporacjach

    OdpowiedzUsuń