czwartek, 2 lutego 2012

Szymborska z perspektywy kota

            Należę do pokolenia, które jeszcze pamięta żywych poetów: Herberta, Brodskiego, Miłosza… Szymborską. Żyjący klasyk to figura o tyle przedziwna (i w jakiś sposób skandaliczna), że będąc częścią tego literackiego uniwersum, które zdaje się istnieć „od zawsze”, zarazem immanentnie przynależy przemianie świata, jest człowiekiem, starzeje się. Dopiero jego śmierć likwiduje ten paradoks i umieszcza go tam, gdzie nasza intuicja umieściła go już dawno, czyli w literaturze. Miłosz stał „Miłoszem” na długo przedtem zanim umarł, więc w pewnym sensie jego śmierć była nieszczęściem osobistym bliskich mu osób, bez wpływu na literaturę. Nigdy nie zapomnę owego żartu, który usłyszałem jeszcze na studiach. Na korytarzu Wydziału Filozofii wisiał portret wspaniałego logika, Rudolfa Carnapa jako dwudziestokilkuletniego młodzieniaszka. Jedna z profesorek spojrzała na niego i powiedziała: „taki młody, a już Carnap”. Nazwisko to przekleństwo, nagrobek za życia.
Doprawdy, trudno dociec czy autor, który za życia trafił do encyklopedii wciąż ma poczucie, że jest istotą żywą, skoro dla wielu czytelników jego obecność na tym świecie od dawna jawi się jako nieporozumienie. Karą za twórczość powinna być dla klasyka świadomość, że wielu odbiorców jego twórczości nawet nie wie czy jest on żywy czy martwy. I że co gorsza, jest im to najzupełniej obojętne.

Wczoraj zmarła we śnie Wisława Szymborska, mająca pecha już za życia stać się „uznaną poetką”. Jako osoba o pogodnym usposobieniu zapewne lekceważyła wynikające stąd komplikacje i uciążliwości, ignorowała dramat „Szymborskiej”, za życia pogrzebanej w podręcznikach szkolnych, naukowych opracowaniach, recenzjach. Jako osoba „z krwi i kości” być może dostrzegała tu jakieś wymierne profity i korzystała z nich, jednak sława, a zwłaszcza Nobel przekreślił jej szanse na bycie poetką trudną, niezrozumiałą, a więc interesującą. Wbrew pozorom to poważny problem, którego charakter celnie oddał Cioran na przykładzie Borgesa: „Po co składać hołd Borgesowi, skoro robią to już Uniwersytety? Zwaliło się nań nieszczęście bycia kimś uznanym. A zasłużył na lepszy los”. Szymborska również zasłużyła na lepszy los, zasłużyła na krytycyzm, na dialog, na ironię, a doczekała się jedynie chwały.
Publikowała mało, co sama tłumaczyła pojemnością swojego kosza na śmieci. Całe życie i – jak ktoś obliczył – niewiele ponad 350 wierszy. W pierwszym odruchu stajemy zdumieni, a może nawet zszokowani lenistwem poetki – jak to? Średnio kilka wierszy rocznie? Trudno w to uwierzyć, wielki poeta z małym dorobkiem zdaje się nam contradictio in terminis. Przyzwyczajeni, że „dzieła wszystkie”, jeżeli mają świadczyć o chwale autora, zajmują metry bieżące ścian nie możemy uwierzyć, że dorobek wystarczający do otrzymania literackiej nagrody Nobla zmieści się w średniej wielkości książce. „Jeden dobry wiersz na rok to bardzo dużo” – napisał kiedyś ktoś, kto prawdopodobnie nie zdawał sobie sprawy z trafności swoich słów. A przecież nawet po najbardziej płodnym autorze pozostaje raptem kilka sentencji, ewentualnie inwektyw. Reszta to tylko ciężka praca o której i tak nikt nie będzie pamiętał, nie licząc badaczy akademickich, mających obowiązek pamiętać wszystko. Straciłem do nich zaufanie w dniu, kiedy w jednym z akademickich opracowań natrafiłem na informację o dokładnej liczbie przymiotników w Dziennikach Gombrowicza.
Zdrowy rozsądek odwodzi od pisania. Ale my, mocą nierozumnego pędu, omroczeni wizją sławy lub po prostu upiornie nieszczęśliwi, nie potrafimy się oprzeć i ryzykując zasłużone wyrzuty sumienia, piszemy.
Szymborska, jak się zdaje, była wolna od tego rodzaju przesądów. Dobrze wiedziała, że literatura to zaledwie substytut życia, wybierała tedy życie. O urządzanych w jej krakowskim mieszkaniu spotkaniach towarzyskich krążyły legendy i powstawała literatura, często z ochoczym udziałem samej gospodyni. „Tu Pilch z kieliszkiem pustym w ręce. Malarz dał wyraz jego męce” (Szymboriana). Nawet Nobel był dla niej wydarzeniem bardziej towarzyskim, niż literackim. Po otrzymaniu go cieszyła się, że pozna jeszcze więcej ciekawych osób.

Literatura to głównie umiejętność szyfrowania swoich lęków, inteligentny sposób na radzenie sobie z nimi. Wszelako eksploatując ją i bezlitośnie wyzyskując jej terapeutyczny charakter, mimowolnie zaczynamy jej ufać. Jednak literatura to marna powiernica, zdradza nas w najmniej oczekiwanym momencie i z najmniej oczekiwanej strony wyjawiając jeżeli nie nasze wstydliwe sekrety, to przynajmniej pomniejsze słabostki lub w ostateczności dostarczając zainteresowanym nasz profil psychologiczny. Cokolwiek zatem Szymborska usiłowała schować w swoich wierszach, to przecież jednocześnie ujawniła – w dużej mierze nieświadomie – swój stosunek do świata. Dystans, ironia, poczucie humoru nie były w jej przypadku zabiegiem literackim, ale par excellence manifestacją charakteru poetki. O trafności tej diagnozy a rebours świadczy choćby wiersz „11 września”, jeden z niewielu jakie poetka napisała z przejęciem, z pełnym emocjonalnym zaangażowaniem i który właśnie z tego powodu okazał się całkowitą klapą. „Skoczyli z płonących pięter w dół… Tylko dwie rzeczy mogę dla nich zrobić – opisać ten lot i nie dodawać ostatniego zdania”. Zbyt późno zrozumiała, że nic nie może dla nich zrobić, owszem – wierszem może jedynie pocieszyć siebie. To być może jedyny wiersz Szymborskiej w której szyfr zawiódł. Lęk okazał się za duży.

Moja wrażliwość poetycka jest znikoma, a przecież potrafiłbym oddać „cały świat i całego Szekspira” za jeden wiersz Emily Dickinson czy kilka głębokich wierszy Herberta. A mimo to nigdy nie potrafiłem się do końca przekonać do wierszy Wisławy Szymborskiej. Być może zgubiło mnie moje filozoficzne wykształcenie. Zlekceważyłem to, co jest największym atutem tej poezji: dostrzeżenie konkretu. Filozof mówi: śmierć; Szymborska mówi: kot. Śmierć z perspektywy kota? „Umrzeć – tego nie robi się kotu. Bo co ma począć kot w pustym mieszkaniu”. To, co dla filozofa jest dyshonorem, stanowi punkt wyjścia dla poezji Szymborskiej. I może to jest powód dla którego żałuję w życiu dwóch rzeczy: filozoficznego wykształcenia i niechęci do poezji Szymborskiej.

1 komentarz:

  1. Też wielkim miłośnikiem poezji W.S. nie jestem, ale z drugiej strony to jej na opak patrzenie w kontrze do rozsądku ma w sobie czar. Ciekawy tekst Jacku.

    OdpowiedzUsuń