poniedziałek, 21 czerwca 2010

Zły obywatel

       Dojść do takiego stanu skupienia wewnętrznego, że się nie pamięta nawet nazwiska aktualnie panującego władcy.

Ów zachwyt na twarzy mojej znajomej, kiedy w początkach prezydentury Lecha Kaczyńskiego pomyliłem się i powiedziałem „prezydent Kaczkowski”. Znajoma, wróciwszy właśnie z wielomiesięcznego pobytu w Ameryce Południowej, dopiero po powrocie dowiedziała się, że w Polsce nastąpiła zmiana władzy i z najwyższym trudem znosiła wszechobecne „nowinki” polityczne. Powód? Wróciła nie do swojego świata i tylko na chwilę. Jej własny świat pochłaniał ją do tego stopnia, że wszystko inne było niuansem.
Istnieje wcale liczna i najczęściej niedoceniana grupa ludzi, którzy zaabsorbowani sprawami ducha, kultury lub nauki, odnajdą się w dowolnym niereżimowym systemie bez potrzeby włączania w jego afirmację lub negację. Inteligentni i przenikliwi, czują potrzebę zmiany świata, owszem, ale własnego. Subtelny badacz Heideggera i błyskotliwy politolog niekoniecznie żyją w tym samym świecie, choć mają te same uprawnienia wyborcze. Dla pierwszego sprawą kapitalnej wagi będzie kwestia przezwyciężenia metafizyki na gruncie rozumu zachodnioeuropejskiego; drugi nie spocznie, dopóki kraj nie pozna jego komentarza do aktualnych wydarzeń politycznych. Kupują książki w tych samych księgarniach, ale lektury pierwszego nigdy się nie pokryją z lekturami drugiego.
       To nieprawda, że świat zmieniają nieliczni i wyłącznie wskutek inicjatyw odgórnych. To rzadkość, prawda, że nad wyraz chętnie podkreślana w podręcznikach historii. Wszelako większość ważnych zmian w świecie dokonała się powoli, niezauważenie i najczęściej przy dużej dozie nieświadomości bohaterów tych zmian. Ludzi, którym dość było pragnąć uporządkować swój własny świat, żeby, niejako przy okazji, porządkować świat innych. Którzy mierzyli się ze strukturalnymi dolegliwościami porządku społecznego wyłącznie jako osobistymi wyzwaniami. Brakuje przedszkoli? Nie walcząc z tym brakiem, zrobią wszystko, żeby dla swojego dziecka znaleźć miejsce w którejś z tych deficytowych placówek. Jako kobiety zarabiają mniej? No to poszukają pracy, w której zarobią więcej. Z jakiegoś powodu doświadczają wykluczenia społecznego? Więc napiszą książkę o szacunku dla Innego.

       Tak rzadko doceniane inicjatywy oddolne, podejmowane przez ludzi, którzy pozornie „nie robią nic”. Owszem, poza tym, że zmieniają świat, w pierwszym rzędzie własny. Profesor Cezary Wodziński, zapytany w którymś z wywiadów o poglądy polityczne powiedział: „Nie jestem ani z lewa, ani z prawa. Jestem z Ublika”. (Ublik – wieś na Mazurach). I oto w Lublinie na wykłady profesora Wodzińskiego z cyklu „Jak żyć”, każdorazowo przybywają tłumy zainteresowanych. I to pomimo (a może właśnie dlatego), że Wodziński ani słowem się nie zająknie o polityce – jak to? Można żyć bez polityki? Nietzsche: „Oto artysta, jakiego lubię, dwóch tylko pragnie rzeczy: swego chleba i swej sztuki”… kapitalna charakterystyka inicjatyw oddolnych. Tak budują świat ludzie, którzy pozornie nie robią „nic”.

       Nie dajmy się zwieść bałamutnym twierdzeniom, że głosowanie to nasz obowiązek, bez mała święty. Że nie po to mamy demokrację, żeby teraz lekkomyślnie ignorować jej zdobycze. Rzeczona bałamutność ma przynajmniej podwójny charakter. Po pierwsze, dochodzi tu do radykalnego pomieszania praw i obowiązków obywateli. Prawo do głosowania gwarantuje nam Konstytucja, ale bynajmniej do tego nie zmusza. Ładnie by wyglądało nasze społeczeństwo, gdyby ludzi wsadzano do ciupy lub przynajmniej karano grzywną za złamanie Konstytucji poprzez odmowę skorzystania z jakiegoś prawa (gwarantowanego zresztą przez tęże Konstytucję). A przecież prawo tym się różni od obowiązku, że daje możliwość wyboru; zatem prawo do głosowania jest równo-prawne z prawem do niegłosowania. Doprawdy, nie można mieć nikomu za złe, że skorzystał ze swojego prawa, jakiekolwiek by ono było.
       Bałamutność drugiego rodzaju jest bardziej subtelna i wyrafinowana. Najczęściej też umyka umysłowości poddanej ideologicznemu i moralnemu szantażowi: nie podoba ci się demokratycznie wybrany rząd? A głosowałeś? Nie? To do kogo masz pretensje? Intelektualna miałkość takiej argumentacji nie jest łatwa do dostrzeżenia. Wsparta moralnym tuningiem, z całą impertynencją wynikającą z przekonania o własnej słuszności, natychmiast zaczyna sobie rościć prawo do rozstrzygania o słuszności danych postaw społecznych. I ofiara, przygnieciona zręcznie narzuconym poczuciem winy za aktualny porządek społeczny (trzeba było głosować!) ma, mówiąc kolokwialnie, „pozamiatane”.

       Bez względu na niewygodę z tym związaną, spróbujmy się jednak zmierzyć z poczuciem winy za bycie „złym obywatelem” i kto wie, może w konsekwencji odrzucić je? Co do mnie, wizyty przy urnie wyborczej poniechałem, ponieważ żaden z liczących się kandydatów nie reprezentuje moich poglądów na świat, społeczeństwo, Boga, policję, etc. Że ewentualnie może moje poglądy reprezentować któryś z nieliczących się kandydatów? – Jakież, u licha, ma to znaczenie? Niedzielę wyborczą znacznie pożyteczniej spędziłem na lekturze, aniżeli tracąc czas na jałową wyprawę do punktu wyborczego, umieszczonego w pobliskim klasztorze.
       Konsekwencje? Pospekulujmy. Prezydentem zostaje K., zgodnie zresztą z przewidywaniami. Prezydent K., także zgodnie z przewidywaniami, nie spełnia większości swoich obietnic wyborczych. Nie zajmuje się również sprawami, wprawdzie istotnymi, którymi nie obiecywał się zająć, ale to mu akurat w tym kontekście można „wybaczyć”. Rychło, i zresztą także zgodnie z przewidywaniami, rozczarowuje sporą część swojego elektoratu, nie mówiąc już o pozostałych.
       I czyja to wina?
       Moja, bo nie głosowałem. Czyżby? A gdybym na niego zagłosował, to przez to zmieniłby się w męża opatrznościowego Polski? Czy byłby nim nawet wtedy, gdybym głosował na któregoś z jego konkurentów? Oddanie przeze mnie głosu, obojętnie jakiego, zbawiłoby Polskę? Należy to powiedzieć wprost: nie istnieje żadna zależność pomiędzy aktem głosowania, a jakością wybranej władzy. Wciąż twierdzicie, że przez to, że nie głosowałem, mamy teraz marnego prezydenta? Sąsiad głosował. Jego głos przecież niegorszy od mojego. Zatem ma prawo czuć się oszukany: głosował, a prezydent jaki jest, taki jest.
       Co innego, gdybym ja głosował. Polska byłaby wspaniałym miejscem rządzonym przez wspaniałego człowieka. Czyżby?

       Odróżnijmy na zawsze wartość arytmetyczną głosu wyborczego do wartości symbolicznej. Albowiem to właśnie pomieszanie tych dwóch wartości zmusza osoby odmawiajace głosowania do wzięcia na siebie spreparowanej winy i odpowiedzialności za ewentualny fatalny stan rządzenia państwem. Arytmetycznie jest różnica, czy się głosuje na kandydata mającego 43% czy 0,3% poparcia, bo to właśnie preferencje osób upoważnionych do głosowania pozwoliły na uzyskanie takiego wyniku. I dlatego głos głosowi nierówny, albowiem tylko określona pula głosów przełoży się na zadowalający wyborców (i wybranego, rzecz jasna) wynik. Jakiż tedy – z arytmetycznego punktu widzenia – jest sens oddawania głosu, o którym z góry wiadomo, że pójdzie na marne? Doprawdy, zamiast tego lepiej się oddać pouczającej lekturze.
       Wartość symboliczna? Jest rzeczą cholernie istotną, że mamy prawo głosować, zarówno na jednego jak i na drugiego kandydata. Symboliczny charakter uczestnictwa w akcie głosowania w jakiś sposób unieważnia słupki sondażowe i zrównuje ze sobą wszystkich kandydatów, niezależnie od poparcia. Zrównuje także, w co trudno uwierzyć, tych, którzy w tym symbolicznym akcie uczestniczą z tymi, którzy uczestnictwa odmawiają. Uczestnictwo w głosowaniu to żadne kryterium zaangażowania społecznego. Zwłaszcza, gdy ma charakter tylko symboliczny. O wiele istotniejsze jest to, co się czyni oprócz, albo wręcz zamiast tego: oddaje lekturze, pisze książkę lub przygotowuje dziecko do przedszkola.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz