wtorek, 30 marca 2010

Misteria Paschalia

    Misteria Paschalia, siódmy festiwal muzyki pasyjnej, dedykowany Bogu: istocie, która jeszcze do niedawna, poza mną samym, zdawała mi się jedyną istotną treścią wartą zgłębiania. A jednak porzuciłem Boga na rzecz bogów pomniejszej próby, rozczarowawszy się Absolutem, jąłem się zmagać z językiem, z jakiegoś powodu uważając, że osiągnięcie doskonałości w tej dziedzinie uczyni mnie… równym Bogu? W ten sposób prokurowałem sobie swoją porażkę, czyniłem przygotowania do własnego, uczciwie wypracowanego upadku, jako że to, co istotne, tak czy owak wydarza się poza językiem, poza jakąkolwiek możliwością wypowiedzi.
    Z Bogiem zawsze miałem zwadę z której niekoniecznie wychodziłem przegrany; owszem, zdarzało mi się formułować zarzuty wobec których nawet On był bezradny. Produktem ubocznym tego sui generis przewodu sądowego był esej Kulisy afery applegate, który otworzył mi niejedne filozoficzne drzwi i książka Wstęp do wątpienia, która wypaliwszy mnie wewnętrznie, pozostawiła chłodnym i obojętnym. Bodaj, gdyby odrobina tego żaru przeszła w książkę, rozsadzając stronice i trawiąc umysły czytelników, gdyby się okazała dynamitem… Porażka. Zadaniem książki jest demoralizować czytelnika, siać w nim spustoszenie, usuwać mu grunt spod nóg; książka powinna być z założenia niebezpieczna. Książki, które pozostawiają nas takimi, jakimi byliśmy wprzódy nie są wiele warte.
    Z drugiej strony tym, komu książka czyni niewybaczalną krzywdę, niszcząc jego osobowość, wcale nie musi być czytelnik. Niekiedy piszemy książki jedynie po to, by nas samych zdemolowały wewnętrznie. Napisawszy taką, z czystym sumieniem możemy sobie rościć prawo do bycia istotami spełnionymi.
    Wróćmy do muzyki. Dla Emila Ciorana, osoby religijnej do granic, i zarazem niewierzącej do bólu, tylko muzyka zaświadczała o istnieniu Transcendencji. Gdyby nie było Boga, należałoby go wymyślić – wszyscy znamy ową oświeceniową maksymę autorstwa Woltera. Należałoby Go wymyślić, bo bez Boga nie byłoby muzyki – dopowiedzmy z pozycji całkiem współczesnych. Bo też z Bogiem wszyscy mamy swoje sprawy – i to bez względu na to, czyśmy wierzący, czy nie. Wystarczy być muzykalnym, wystarczy posłuchać dowolnej kantaty – i już mamy kontakt z Bogiem; zaś to, czy w niego wierzymy, jest sprawą najzupełniej drugorzędną. Ilekroć słucham Buxtehudego albo Bacha aż nadto rozumiem, że mogę się obyć bez innych form wiary; co więcej, nabieram żywego przekonania, że obcowanie z muzyką jest bodaj najwyższą formą obcowania z Transcendencją, bez względu na jej formalną lub teologiczną kwalifikację. I jeżeli nie potrafię tego świata zdyskwalifikować do końca, to wyłącznie ze względu na muzykę, która sugeruje, ba, daje mi pewność, że ten przeklęty już od początku (afera applegate) świat, ma jednak jakąś nadzieję; że istnieje nadzieja na zbawienie; zbawienie – przez muzykę.

    Co roku, z nabożeństwem wysłuchuję owych koncertów, które w Wielki Tydzień czynią z Krakowa duchową stolicę świata. Każdego wieczoru – nowy koncert. Bach, Buxtehude, Pergolesi, Couperin, i nade wszystko Vivaldi; „program obowiązkowy”, czyli Stabat Mater w najrozmaitszych opracowaniach, a do tego goście: nieprawdopodobna Roberta Invernizzi, i dalej: Sonia Prina, Sara Mingardo, Jordi Saval, Concerto Italiano, La Poeme Harmonique, Il Giardino Harmonico, Europa Galante i inni, którzy raz przyjechawszy do Krakowa, nie potrafią już do niego niewracać.
    Nie podejmuję się opisać tej muzyki słowami, gdyż, jak powiedziałem, Misteria się wydarzają poza słowami. Na początku było Słowo… Jakiż to był upadek rzeczonego Słowa, kiedy tylko pozwoliło się wypowiedzieć! Muzyka przywraca odwieczny porządek, harmonia praestabilita, czy też mówiąc dokładniej, przenosi nas przed Słowo, do czasów poprzedzających Boga, czasów doskonałości. Jakżeż umniejszył się Bóg, czyniąc się Słowem! Trudno doprawdy rozstrzygnąć, czy był to wyraz bezbrzeżnej naiwności Boga, czy też zaważyły inne względy. Dość, że od tej pory Bóg zasmakował w umniejszaniu się, kończąc wreszcie na krzyżu jako pospolity śmiertelnik. Muzyka cofa nas do czasów sprzed owego zgubnego nałogu, który okazał się fatalny zarówno dla Boga, jak i dla człowieka. Muzyka cofa nas do czasów, kiedy coś równie niedoskonałego jak Słowo i równie naiwnego jak Bóg, było czymś niesłychanym, nie do pomyślenia; było skandalem. W związku z tym należałoby się cieszyć z ułomności Boga, któremu zabrakło klasy i który wskutek przyrodzonej słabości wymusił na gatunku ludzkim wynalezienie jakichś środków zaradczych. I to właśnie Muzyka okazała się najlepszym lekarstwem na niedoskonałość Boga.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz