Jakoż i ja,
w towarzystwie nigdy nie marudzącej Ani (bo obowiązek marudzenia
zwykle biorę na siebie) wybrałem się na największe w kraju targi
dźwięków i przywiozłem stamtąd garść wrażeń. Kontrybucję z
obowiązkowego grymaszenia, wybrzydzania i narzekania obiecuję złożyć uczciwie, co – jak mniemam – da mi równie uczciwe prawo do
wyrażenia kilku ochów i achów.
Audio Video
Show, w skrócie AVS, odbywało się w trzech lokalizacjach: na
Stadionie Narodowym oraz w hotelach Sobieski i Golden Tulip. Żeby
zobaczyć, a przede wszystkim usłyszeć wszystkie ekspozycje, nie
tylko trzech dni by nie wystarczyło, ale i trzech tygodni. Na
szczęście nie było potrzeby słuchania wszystkiego, więc najpierw
zrezygnowaliśmy z ekspozycji w Golden Tulip, bo nie było nam po
drodze. Zresztą, działo się tam najmniej.
Festiwal
niezapomnianych wrażeń rozpoczął się dla mnie w gościnnym
apartamencie zaprzyjaźnionej firmy Nomos, która zorganizowała
półoficjalne spotkanie z dziennikarzem radiowej Trójki, Piotrem
Metzem. Pan Metz, o czym wielu słuchaczy być może nie wie, jest
nie tylko miłośnikiem muzyki, ale także sprzętu ją
odtwarzającego a także różnego rodzaju jej nośników, często
egzotycznych. Czegoż nam nie pokazywał! Plażowy gramofon, który
wyglądał jak torba na drugie śniadanie. Machinę z piekła rodem,
która zagrała w „Odysei kosmicznej” (jeżeli ktoś pamięta
nazwę, proszę o uzupełnienie). Nośnik muzyki wyglądający jak
przerośnięta dyskietka (jeżeli ktoś pamięta nazwę... etc.).
Pan Metz beztrosko przyznał, że wielu zakupionych urządzeń audio
nigdy nie włączył i do wielu nośników nie ma i nie planuje
posiadać odtwarzaczy, wielu okazów swojej kolekcji po prostu też
już nie pamięta.
I tu pozwolę
sobie na uwagę kogoś, kto nie jest kolekcjonerem i właśnie
dlatego wie najlepiej, na czym polega kolekcjonowanie. Otóż polega
ono na emocjonalnej więzi z przedmiotami określonej kategorii i
cała przyjemność kolekcjonowania opiera się na kontemplowaniu tej
więzi. Z chwilą, kiedy liczba okazów przekracza naszą zdolność
pojmowania, a przynajmniej zapamiętywania, przyjemność zamienia
się w abstrakcyjną relację na zasadzie: „pewnie mam, ale
musiałbym sprawdzić”. Innymi słowy, może się okazać, że
czerpiemy przyjemność nie z samego posiadania, ale z być może najzupełniej mylnego przekonania,
że posiadamy. I to być może jest
subiektywna granica kolekcjonowania: w momencie, kiedy zapominamy, co
mamy, powinniśmy kolekcję zamknąć. A nie, przepraszam,
kolekcjonerzy nie myślą racjonalnie i liczy się dla nich wyłącznie
okaz, który za chwilę zdobędą, a nie siedemset osiemdziesiąt
trzy okazy, które już upolowali.
Dość
dygresji, bo zaraz po Piotrze Metzu, równie półoficjalnie, w
buduarze Nomosu pojawił się Ken Ishiwata: wizjoner, konstruktor i
niezrównany gawędziarz. Pan Ishiwata posiada ponoć ogromną kolekcję
płyt, ale na szczęście dla nas nie rozmawialiśmy o płytach. Dla
niezorientowanych – Ken Ishiwata to człowiek, który całe swoje
inżynierskie życie poświęcił projektowaniu sprzętu jak
najwierniej reprodukującego dźwięk. Zorientowani wiedzą i nie
trzeba im tłumaczyć: ten sprzęt dumnie nosił potem logo marantza
i jeszcze bardziej dumnie tabliczkę z wygrawerowanym napisem: „KI
Signature”.
Józef
Tischner mówił kiedyś, że filozofia, której nie da się
przetłumaczyć na góralski, jest bezwartościowa – oczywiście nie należy brać tego dosłownie: chodzi o to, że trzeba umieć o rzeczach trudnych mówić w sposób przystępny. Przypomniały mi
się te słowa, kiedy słuchałem pana Ishiwaty: opowiadał o
trudnych zagadnieniach elektronicznych językiem prostym i
zrozumiałym także dla laików, jakby opowiadał bajkę. Takoż i my
byliśmy dziećmi głodnymi pięknych opowieści i dostaliśmy je:
pan Ishiwata posiadł rzadki dar sugestywnego przekładu języka
elektroniki na język bajki.
Przy okazji
anegdota. Pan Ishiwata wyznał, że nie ogranicza się do jednego
gatunku muzycznego, ale słucha każdej muzyki. Olga z Nomosu
zapytała go, czy hip-hopu także, na co odparł, że
oczywiście. Nachyliłem się wtedy do Olgi i z szatańskim,
ale na szczęście w półmroku niewidocznym błyskiem w oku
wyszeptałem jej do ucha pytanie: „Ciekawe, czy disco polo także”.
Cóż, pytanie było w złym guście i całkiem słusznie zostało
między nami.
Największą
„atrakcją” AVS był najdroższy wzmacniacz świata – warty
siedem milionów złotych kolos pod zgrabną nazwą „Pivetta Opera
Only”. Stał tuż przy wejściu do strefy AVS na Stadionie
Narodowym, więc niepodobna go było przeoczyć. Konstrukcja
wizualnie nie wydaje się już tak zgrabna co nazwa i przypomina
stetryczałego transformersa. Jak przystało na bestię, jej osiągi
mogą przerażać: moc 6x 20kW rms @ 8 ohm w klasie A, pobór mocy:
400V, 450 Amp, 1.85m x 2.5m x 1.85m (po rozłożeniu) i waga
półtorej tony.
Pytacie, po
co komu takie monstrum? Do salonu wprawdzie się nie zmieści, ale
jeżeli ktoś ma własny stadion, zwłaszcza brzydki, to taki
koszmarek będzie w sam raz.
Najśmieszniejsze,
że funkcją potwora było wyłącznie robienie za tło do selfie, bo
najwyraźniej jego wymagania prądowe były poza możliwościami
obiektu, w którym straszył. Dość powiedzieć, że jego zasilanie
to jeno mały groteskowy kabelek, w sam raz, żeby rozświetlić
zamontowane w nim (na stałe?) światełka choinkowe, którymi żarzył
się niczym wymarły statek kosmiczny z jakiejś kinowej bredni s-f.
Ci, którzy
nie przestraszyli się najdroższego wzmacniacza świata, mieli
szansę na doświadczenie subtelniejszych wrażeń, czy pozytywnych,
to już rzecz mniej istotna jakby. Było w każdym razie czego słuchać
i w czym wybrzydzać, a jeżeli ktoś miał fantazję zachwycić się,
to też miał czym.
Teraz z
kolei ja będę straszył, ponieważ zdjęcia dokumentujące
tegoroczne AVS robiłem wyłącznie telefonem. Cóż z tego, że w
plecaku miałem aparat, nawet z dodatkowym obiektywem, skoro przez
dwa dni ani razu nie zaszczyciłem go wzięciem do ręki? Trzeciego
dnia z czystym sumieniem zostawiłem go w domu, bo przecież nie
obraz, ale „muzyka jest najważniejsza” – jak brzmiało hasło zacnej
polskiej firmy Fezz Audio, w której wygrałem koszulkę z takimż hasłem,
ale zapomniałem odebrać (mam nadzieję, że wciąż na mnie czeka).
Najsamprzód
Yamaha NS-5000, nowe, potężne monitory wizualnie i koncepcyjnie
wprost nawiązujące do, przepraszam za brzydkie wyrażenie,
kultowych NS-1000. Obiekt mojej czci, przedmiot pożądania do
momentu, w którym ich posłuchałem. Ja wiem, że na AVS przestrzeń
akustyczna często jest kreowana po partyzancku, ale usłyszałem
dźwięk tak suchy i twardy, że wydanie na nie prawie 34 tysięcy
wydało mi się grubą przesadą. Niemniej pieszczą oczy niczym
najczulsza kochanka i czasami aż chciałoby się jej darować, że
kiedy otworzy usta, czar pryska niczym olej ze zbyt mocno rozgrzanej
patelni.
Chodząc od
pomieszczenia do pomieszczenia można było pomyśleć, że większość
wystawców zna tylko jedną płytę: Yello, Touch. Rozbrzmiewała
dosłownie wszędzie i człowiek bał się zajrzeć do plecaka, żeby
nie wychynęły z niego znajome dźwięki. Miało to jednak tę
zaletę, że kiedy w skupieniu wysłuchałem znajomego utworu na
zestawie z płaskimi jak decha Ecobox A Priori (w istocie to były
„zwykłe”, ale piękne dechy z brzydką jak nieszczęście kopułą
basową) to usłyszałem tyle nowych dźwięków, że na nowo
zachwyciłem się tą płytą. Człowiek uczy się przez całe życie
i nawet nie wie, ile wrażeń może mu zaoferować słuchanie dwóch
kawałków desek.
Teraz będzie
w telegraficznym skrócie: Wilson Benesch. Przygnębiały nie
tylko wyglądem i dlatego nie zdziwiło mnie, kiedy po wybrzmieniu
kilkunastu taktów jakiegoś skądinąd interesującego bluesa
publika ewakuowała się w panice. My z Anią też czem prędzej
uciekliśmy ratując jeżeli nie życie to przynajmniej równowagę
psychiczną.
Zeta Zero.
Złocone koksowniki, które siały stereo po okolicy niczym dzieci
kwiatami na procesji w Boże Ciało. Dźwięki miękkie bardziej, niż
babcina pierzyna, a spróbujcie słuchać muzyki zakopani w pierzynę.
Te słabo
widoczne kolumny otaczające równie słabo widocznego Piotra Metza
to Magico S3 mk2. To właśnie z nich płynął dźwięk zapisany na
ulubionych płytach pana Metza. Moim zdaniem – brzmiały bosko i
dlatego z zaskoczeniem przeczytałem owe krytyczne słowa Macieja
Stempurskiego, nie tyle co prawda pod adresem kolumn, co
przygotowujących je do prezentacji osób: „Kompletną porażką było
to, jak w piątek po otwarciu wystawy zagrały nowe Magico S3 mk2.
Nie rozumiem, jak kolumny, przed którymi na kolana pada pół
audiofilskiego świata mogły zostać tak zaprezentowane. Nie
rozumiem, dlaczego jeden z największych dystrybutorów w Polsce,
który zęby zjadł na sprzęcie audio, nie chce się przyłożyć do
skonfigurowania systemu mogącego pokazać możliwości jednych z
najlepszych kolumn świata. Nie rozumiem, dlaczego lekceważy
publiczność, bo to jest po prostu lekceważenie ludzi. I nie
trafiają do mnie tłumaczenia, że to tylko wystawa, że akustyka
nie taka, że sprzęt nie wygrzany, że nie przyjechały odpowiednie
kable i tym podobne”. Cóż, ja ich słuchałem dwa dni później,
może dystrybutor wziął sobie do serca zacytowane słowa i
poprawił konfigurację toru. A może po prostu ja byłem nie dość
krytyczny, bo gdzież mi do wyrafinowania Macieja, który
zapewne niejedną parę słuchawek zjadł na recenzji odsłuchiwanego
sprzętu
Zestaw
Wilson Audio + dCS wyglądał tak, jakby się teleportował z innej
galaktyki i właśnie rozpoczynał inwazję. Bałem się podejść z
obawy, że ugryzie, a dziwne dźwięki, jakie wydobywały mu się z
gardzieli tylko mnie utwierdziły w przekonaniu, że ostrożność
jest ze wszech miar uzasadniona.
A teraz
perełka, a właściwie dwie perełki. Drobniutkie, niczym stopy
gejszy Diapason Karis uwiodły mnie swoim brzmieniem tak, że długo
jeszcze wspominałem wykreowaną przez nie scenę, na której
zgrabnie, z fantazją, ale jednocześnie w sposób zdyscyplinowany
brykały poszczególne dźwięki. Wielu architektów mogłoby się od
nich nauczyć organizowania przestrzeni i projektowania
wypełniających ją elementów. Te śliczne monitorki z niewielkiej
włoskiej manufaktury założonej w 1987 roku przez Alessandro
Schaviego zawładnęły mną bez reszty i sprawiły, że zacząłem
przeliczać w głowie oszczędności. Wróć, mam same
długi, więc nie ma o czym mówić.
I oto moim
skromnym zdaniem creme de la creme tegorocznych targów, wytworne
Blumenhofer Acoustics. Wyglądają tak, jakby je wyrzeźbił w swojej
samotni jakiś średniowieczny mnich i tak właśnie brzmią. To
kolumny do szlachetnych zastosowań, na przykład do słuchania
Bacha. Kiedy zaś po Bachu wybrzmiała Misa Criolla poczułem się
jak na przyjęciu w raju, gdzie strojem obowiązkowym są łzy. A
potem zapłakałem raz jeszcze, kiedy sprawdziłem w internecie cenę
tych arcydzieł sztuki reprodukcji dźwięku.
I na koniec małe curiosum, którego zadaniem jest zapewne poprawianie humoru, chyba że ktoś na serio myśli o puszczaniu muzyki dżdżownicom, ślimakom i mrówkom. Panie i panowie, oto grające kamienie, czyli głośniki ogrodowe. Między nami jaskiniowcami mówiąc ogród to ostatnie miejsce, w którym miałbym ochotę słuchać muzyki, ale mam świadomość, że nie wszyscy muszą podzielać moje jedynie słuszne zdanie w tej sprawie.
Obrazki lubimy oglądać tak jak piszesz. Szczególnie jak jest na nich coś interesującego. Mnie urzekł zestaw, który wygląda jak kamienie. Nie mam pojęcia jaki to ma sens i czy jest dobry pod względem audio ale pomysł super :D Na tych targach jeśli mogę to tak określić, ważniejsze os samych efektów audio są chyba efekty wizualne. Im bardziej zaszokują albo będą jakieś "zwydziwiane" to ludzie tym chętniej będą je kupować.
OdpowiedzUsuń