poniedziałek, 12 kwietnia 2010

Pogrzeb zaimka

    Ilekroć mam jakiś problem, moje pierwsze myśli zawsze kieruję ku cmentarzowi lub, jeżeli okoliczności pozwalają, wybieram się tam na spacer. To właśnie medytacja wśród kamieni pod którymi spoczywają kości pozwala mi znaleźć nie tyle rozwiązanie problemów, lecz przede wszystkim, właściwą dlań perspektywę. Nasze codzienne spojrzenie jest bowiem kompromitująco krótkie: odbija się od najmniejszej przeciwności i wraca z powrotem, jedynie potęgując wrażenie nieszczęścia, jakie nas spotkało. Nieszczęście… cóż my możemy o nim wiedzieć, skoro żyjemy? Jedynie zajęcie nieskończonej perspektywy jakiegoś upadłego boga lub wywyższonego proroka pozwala nam dojrzeć rzeczy we właściwej im optyce jako przypadkowe i nietrwałe, a zatem niewarte większej uwagi. Czymże zatem może być nieszczęście oglądane z perspektywy wieczności, jeżeli nie ulotnym epizodem, niefortunną dygresją lub niedyskrecją czasu, który wskutek jakiegoś nieporozumienia zmuszeni jesteśmy spędzać tu, na ziemi?
    Bo i czym jest nieszczęście, jeżeli nie skróceniem perspektywy, epistemologiczną deformacją poznawczą nakazującą nam widzieć bóstwo w czymś, co jest zaledwie raną, a więc otwarciem? Ile trzeba mądrości, żeby zrozumieć, iż rana to dopiero początek?

    Już choćby sama pobieżna lektura dat na nagrobkach pokazuje w jak nieubłagany sposób wieczność zrównuje wszystkie nieszczęścia, czyniąc z nich niestosowną anegdotę. „Ironia losu”, „chichot historii” – te idiotyczne i całkiem zasłużenie zbanalizowane powiedzonka, w tej optyce wyjątkowo odsłaniają jednak głębszy sens, nakazując się domyślać, że początek świata być może został opowiedziany jako dowcip. Stwórca z poczuciem humoru? Dlaczego nie? I doprawdy, bez względu na to, czy owym żartownisiem jest Bóg czy Demon, naszą jedyną puentą może być śmierć. Niestety, nie od nas zależy, czy spuentujemy ów żart z klasą…

    Cmentarz to jeden z najlepszych wynalazków człowieka. Gdyby nie cmentarz, inny genialny wynalazek, jakim jest Bóg, okazałby się niepełny, zawodny, i w konsekwencji chybiony. No bo i jak długo idea Boga utrzymałaby się w świecie pozbawionym cmentarzy? Jedynie ich nagromadzenie sui generis jako kapsułek wieczności zapewnia idei bóstwa ciągłość trwania. Bez cmentarzy Bóg sam stałby się anegdotą.

    A może pozbawić nagrobki informacji o „lokatorach”, zamiast imion i nazwisk, a przede wszystkim dat, jeno puste płyty? Czyż owe chłodne, anonimowe i w jakiś sposób złowieszcze nagromadzenie kości poza czasem nie byłoby bardziej adekwatne dla kontemplacji wieczności? Być może. Wtedy jednak wieczność miałaby charakter par excellence transcendentalny, to znaczy wydarzałaby się poza człowiekiem, poza jego świadomością. Napawałaby chwilowym dreszczem (jak stary nieznany dom w którym czai się coś, nie wiemy co) i pozostawiwszy nieokreślone uczucie niesamowitości, rozpłynęłaby się we wrażeniach. Nagrobne napisy dają nam coś więcej; dają nie tylko do myślenia, ale i do wyobraźni. Wieczność bowiem pojąć możemy wyłącznie przez negację czasu, a więc przez konkret.
    (Owa stara chińska przypowieść o małym ptaszku, który raz na milion lat przylatuje na szczyt góry, żeby potrzeć dziobkiem o jej wierzchołek. Otóż wtedy, kiedy ptaszek zetrze górę do samej podstawy, minie jedno mgnienie oka w wieczności).

    Konkret uświadamia nam, że to, co robimy i czy w ogóle coś robimy, nie ma żadnego znaczenia. I tak skończym jako nagrobek. Oto, co zostawimy po sobie. Po cóż tedy się trudzić? Jaką wartość mają nasze ambicje. Nic nie ma znaczenia. Jakże stąd blisko do owego buddyjskiego zalecenia nakazującego nie działać, nie stawiać oporu przepływającym wydarzeniom, zachowując przy tym pełną integralność świadomości przygotowującej się na swój rozpad. Gdyby nie moje neurozy, już dawno bym został buddystą.

    Zawsze miałem wrażenie, ba, pewność, że Herbert pomylił się straszliwie mówiąc, że należy płynąć pod prąd, albowiem z prądem płyną tylko śmieci. Fatalna pomyłka! Z prądem płynie przede wszystkim woda i to woda jest figurą tao, ważną o tyle, że naśladując wodę, stajemy się harmonijną częścią środowiska. Płynąc pod prąd, nie zyskamy spokoju, owszem, zyskamy jeszcze więcej neuroz, ale tak właśnie jest zaprogramowana nasza śródziemnomorska umysłowość. Gdyby nie to, że czuję się intelektualnym spadkobiercą śródziemnomorskiej tradycji, natychmiast bym zawrócił, pozwalając wodzie unosić moją świadomość.

    Jakże iść pod prąd na cmentarzu? Tam stawianie jakiegokolwiek oporu środowisku, próba przechytrzenia absolutu, okazania mu swojej wyższości albo tylko odrębności, oznacza pychę graniczącą z obłędem. Pokora i myślenie wykluczają się, a cmentarz dobitnie nam uświadamia, że świat doskonale sobie radzi bez produkowanych przez nasz umysł idei i nowinek. Skoro tak, po cóż zaznaczać swoją obecność, po cóż pisać? Ja jednak muszę pisać. To mój los.
    Swoją drogą, cmentarz to miejsce, gdzie słówko „ja” powinno być zakazane. Prawdę mówiąc, powinno być zakazane w ogóle. Tyle razy sam siebie napominałem, by dochować wierności owej koreańskiej tradycji i tak konstruować swoje myślenie, żeby „ja” całkowicie wyeliminować z języka. A mimo to, po gombrowiczowsku, cały czas przeklęte „ja, ja, ja”. Mojej osobowości wciąż brakuje hartu ducha, brakuje klasy, żeby założyć sobie wewnętrzny cmentarz i już na zawsze pogrzebać owo nieszczęsne słówko. A jednak, z desperacją potępieńca, wciąż mam nadzieję na pogrzeb zaimka, wciąż mam nadzieję, że jakiś cud lub kataklizm pozwolą mi się go pozbyć.
    Pogrzeb. Patrząc dzisiaj na trumnę stojącą na katafalku w tej cmentarnej kaplicy, myślałem o tym, że prawdopodobnie i ja się tam kiedyś znajdę. W sposób najzupełniej dosłowny: w tej kaplicy, na tym katafalku. Wyobrazić sobie, że nie dzieje się nic nadzwyczajnego, że jedynie grzebiemy zaimek!

    Miał rację Amiel pisząc, że wszystkie nasze odpowiedzi znajdują się na cmentarzu. Dlatego nie pytajcie mnie o sprawy doczesne. Nie znam się na nich. Nie znam się też na sprawach wieczności. O ile jednak wrodzone przywary i neurozy, tłumiona agresja i nędze z których sobie nawet nie zdaję sprawy pozwoliły mi szczęśliwie uniknąć katastrofy mądrości, to – darujcie tę odrobinę nieskromoności – pochlebiam sobie, że przynajmniej znam kierunek w którym wszyscy powinniśmy zwracać swój wzrok. Szukasz odpowiedzi? Oto cmentarz. Medytowanie o nim nie sprawi co prawda, że się staniesz mądrzejszy, ale pozwoli ci mniej dotkliwie odczuwać metafizyczną nędzę.