środa, 15 grudnia 2010

Pominięta historia opozycji - kobiety

Pomysł się urodził po lekturze książki Agnieszki Wiśniewskiej, Duża Solidarność, mała solidarność, pierwszej biografii Henryki Krzywonos. Kobiety, o której się zrobiło głośno kilka miesięcy temu, kiedy to publicznie utarła nosa pewnemu panu prezesowi. Poza tym, jeżeli ktoś coś o niej wiedział, to niewiele więcej niż to, że kiedyś zatrzymała jakiś tramwaj.

"Elektrownia. Atomowa" - napisze o niej Krystyna Janda. Jak to, i nikt nic o niej nie wie? Koniecznie trzeba porozmawiać o kobietach, które w czasie Solidarności były aktywne, działały nie mniej i nie gorzej, niż mężczyźni, a które z różnych powodów, są dzisiaj zupełnie zapoznane. To Agnieszka Wiśniewska zasugerowała mi, że z tych rozmów można zrobić cały cykl. Doskonały pomysł!

Jest takie stare zdjęcie. Grupa opozycjonistów w lokalu konspiracyjnym. Poważne, skupione twarze. Panowie bez wątpienia o czymś radzą. Panie donoszą kanapki. To symptomatyczne zdjęcie. Nie kwestionuje udziału kobiet w przemianach społeczno-politycznych, ale zarazem pokazuje, że podział ról został zdefiniowany wcześniej.

Czyżby?

Odwoływanie się do statystyk nie ma najmniejszego sensu, bo nawet, jeżeli się okaże, że kobiet w opozycji było ilościowo mniej, niż mężczyzn, to i tak nie tłumaczy to pisania historii z męskiego punktu widzenia. Bo historia, to przede wszystkim historia mężczyzn, męska historia, przez nich opowiadana. Co z niej wynika? Że w kluczowych dla przemian momentach liczyli się jedynie mężczyźni. To oni się angażowali, decydowali, podpisywali, etc. Kobiety? Użyteczny support, wiadomo, że bez nich mężczyźni nic by nie zdziałali, bo ktoś przecież musi im te kanapki zrobić.

Henryka Krzywonos nie tylko i nie przede wszystkim zajmowała się wspieraniem "prawdziwych" opozycjonistów. "Najpierw zatrzymała tramwaj, a kilka dni później Lecha Wałęsę z tłumem stoczniowców kończących "swój" zwycięski strajk. Wszystko to w odruchu solidarności z tymi, którzy latem 1980 roku rzucili wyzwanie całemu systemowi. Henryka Krzywonos, nikomu nie znana motornicza z gdańskiego WPK, tymi gestami sprzeciwu pod gdańską operą i pod stoczniową bramą sprawiła, że sierpniowy protest mógł się przerodzić w wielki ruch na rzecz społecznej zmiany"

13 grudnia, w samą rocznicę stanu wojennego, mieliśmy w Lublinie okazję porozmawiać o Henryce Krzywonos z Agnieszką Wiśniewską. To było pierwsze spotkanie z cyklu "Pominięta historia opozycji - kobiety". Następne po nowym roku. Po cichu liczę, że się uda zaprosić Danutę Kuroń.



środa, 3 listopada 2010

Dopalacze, środki psychoaktywne i redukcja szkód

To uzależnienie jest problemem, a nie narkotyki.
Nie usuwa się wiejskich bijatyk, likwidując sztachety.
Tomasz Piątek

         Nasz wspaniały rząd, który w pamiętnym czasie obiecywał cuda (przed wyborami, bo potem już nie musiał), jakiś czas temu uczynił dopalacze nielegalnymi. I pozamykał sklepy, w których najzupełniej legalnie można było nabyć toksyczny syf niewiadomego pochodzenia. Syf, który wprawdzie działał jak narkotyk, ale jako że to był „produkt kolekcjonerski, nie do spożycia”, to można go było bezkarnie „kolekcjonować”. Jak kto chce: doustnie, przez nos, za pomocą strzykawki… jak narkotyk.
         Raz i ja miałem okazję odwiedzić sklep dla koneserów kolekcji wszelakich, a następnie wejść w bliższą styczność z jednym z takich kolekcjonerskich produktów. Bodaj najciekawszym (a właściwie jedynym) doznaniem związanym z rzeczonym produktem, był żart mojego towarzysza, mówiącego do sprzedawcy, że mu się te produkty „słabo kolekcjonują”. Poza tym żartem, który mnie onegdaj, w sklepie, ubawił setnie, żadnych innych doznań związanych z kolekcją nie miałem.
         (Ważne dla wszelkiej maści zboczonych kronikarzy: to, że coś się koledze „słabo kolekcjonowało” nie oznaczało, że tak powiem, szybkiego ukolekcjennienia się dopalacza. Oznaczało po prostu, że intensywność wrażeń związanych z kolekcjonowaniem, była mizerna).        
         Niewykluczone, że mieliśmy do czynienia ze „słabą” kolekcją. Niewykluczone, że kolekcjonowanie dopalaczy wcale nie jest mocną przygodą.
        
         Właściwie, to należałoby tylko przyklasnąć rządowi. Oto wreszcie zakończył tę jawną i bezczelną hipokryzję. Nikt już nie robi z nas idiotów wmawiając, że narkotyczne specyfiki to produkty kolekcjonerskie, nie do spożycia. Koniec z legalnym obrotem środkami, których składu nie znamy, a które niczym, albo niewiele się różnią od słusznie zakazanych narkotyków.

         Słusznie? Akurat. Koniec? Bzdura i hipokryzji ciąg dalszy.

         Zwykły kiosk z gazetami. Biletami autobusowymi, krzyżówkami, gumami do żucia i oczywiście, papierosami. Na opakowaniu każdej paczki papierosów widnieje olbrzymi, zajmujący jedną trzecią powierzchni napis: PALENIE ZABIJA. Jakże to? Oto mogę legalnie kupić trującą substancję, która może mnie zabić, mogę kupić papierosy, a w sąsiednim sklepie alkohol, a nie mogę legalnie kupić grama trawki, która, poza krótkotrwałym i przyjemnym rozmiękczeniem myśli nie niesie ze sobą większych szkód? Oczywiście: długotrwałe palenie trawki zwiększa ryzyko raka krtani (ale nie dlatego, że narkotyk, ale że dym); oczywiście: po jakimś czasie robią się „dziury” w mózgu i człowiek ma problemy z koncentracją. Ale trawka NIE ZABIJA. Ani nie uzależnia. A fajki i wóda tak. A mimo to za posiadanie grama trawki mogę trafić do ciupy, a za palenie w miejscu publicznym, na przykład na przystanku, nie dostanę nawet mandatu, chociaż przecież śmiertelnie truję nie tylko siebie, ale i innych.
        
         Wielka szkoda, że premier Tusk osobiście nie zamknął jednego ze sklepów z dopalaczami. Sukces byłby wtedy jeszcze większy. Podobnie, jak jeszcze większa byłaby hipokryzja, a ta jest potrzebna jeszcze bardziej, niż sukces w rozwiązaniu problemu narkotykowego. Bo i kogóż obchodzi, co się będzie działo potem? Ważne, że te okropne miejsca w których sprzedawano te okropne rzeczy niewiadomego pochodzenia są już zamknięte. Nasza młodzież jest bezpieczna.

         Jest? Akurat.

         Nasze wychowane na hipokryzji, mieszczańskie społeczeństwo dostało swoją daninę praworządności. Nareszcie ktoś zrobił z tym porządek (brawo, panie premierze!). Takich działań nam potrzeba. Zdecydowanych, spektakularnych, pokazujących jednoznacznie, że rząd rozumie porządnych obywateli, którym nie w smak, że młodzi ludzie, zanim pójdą na dyskotekę, obowiązkowo muszą się jeszcze naćpać.

         Mnie też to nie w smak. Choć się wcale nie uważam za porządnego obywatela. Rzecz w tym, że zamknięcie sklepów nie rozwiązało problemu. A ich wcześniejsze otwarcie też go nie stworzyło. Problem był, jest i będzie. Jedynie w międzyczasie jedynie grupa ludzi wymyśliła sposób w jaki można na tym legalnie zarobić. Teraz to się skończyło, ale problem pozostał.
         Bo przecież klienci, którzy wieczorami, zwłaszcza w weekendy, tworzyli kolejki do sklepów z dopalaczami, nie wzięli się znikąd. Skądś wiedzieli, że zioła i tabletki są extra. Ktoś kiedyś spróbował nielegalnej trawki. Może ecstasy. Może amfetaminy. Nieważne. Potem zupełnie legalnie i za niewielkie pieniądze mógł zakupić zamiennik, który wprawia w podobny stan i daje przyjemne uczucie rozmiękczenia myśli. Że nie wiadomo, co się tak naprawdę bierze? Kogo to obchodzi? Kupując wcześniej nielegalnie stuff u dilera też się nie wiedziało, za co się tak naprawdę płaci i było ok.
         Tak więc, co potem? A właściwie, co teraz? To znaczy w sytuacji, kiedy premier, który ostro się wziął za używki, zamknął sklepy z dopalaczami? Pozbawiona legalnych narkotyków młodzież pokornie wróciła do monopolowych po wódę i fajki, które wprawdzie zabijają, ale są legalne, więc sytuacja stała się na powrót normalna. Problem zniknął z oczu oburzonych mieszczuchów. A, jak wiadomo, problem niewidoczny, to problem nieistniejący.
         Tyle o schlebianiu mieszczańskiej moralności.

         Trochę faktów. Fakty biorę z prezentacji Kasi Malinowskiej-Sempruch, którą przygotowała dla Krytyki Politycznej. Kasia Malinowska-Sempruch, współpracująca z Fundacją Sorosa, jest światową ekspertką od spraw polityki narkotykowej. Rzadko ją można zastać w kraju, więc tym bardziej wypada docenić, że tego upalnego, sierpniowego dnia, zgodziła się poświęcić nam – KP – kilka godzin i przedstawić faktyczne oraz możliwe sposoby rozwiązywania problemu narkotykowego. Zatem fakty. Aktualna polska polityka wobec środków psychoaktywnych (powinniśmy się przyzwyczaić do tego pojęcia, znacznie szerszego, niż narkotyki) wygląda następująco: nadrzędny cel – całkowita abstynencja społeczeństwa. Metody: polityka oparta na strachu oraz przekonaniu, że używanie musi prowadzić do uzależnienia; edukacja społeczeństwa na temat środków psychoaktywnych, której celem jest zapobieganie ich używaniu; traktowanie wszystkich użytkowników jako uzależnionych. Innymi słowy, absolutyzacja zła związanego z używaniem narkotyków i zepchnięcie ich użytkowników na margines „zdrowego” społeczeństwa. Oto używanie konopi w ciągu ostatnich 12 miesięcy wśród osób w wieku 15-34 lat w krajach europejskich (dane z 2006 roku). Na pierwszym miejscu jest Hiszpania (ponad 20% paliło trawę), na drugim Czechy (19%, dane z 2004 roku), na trzecim Francja i Włochy (po 17%). Polska (dane z 2006 roku, teraz mogą się nieznacznie różnić), znajduje się na odległym, 19 miejscu z 5% regularnych użytkowników trawy.
Jak wygląda polska polityka narkotykowa? Jest bardzo surowa. Jest jedną z najsurowszych w Europie. Rocznie, za posiadanie narkotyków, skazuje się tu kilkanaście tysięcy ludzi. Wynika to z ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii z roku 2005, która przewiduje za posiadanie nawet najmniejszych ilości narkotyków na własny użytek, karę do 3 lat pozbawienia wolności. Według badań Instytutu Spraw Publicznych, prowadzi to do sytuacji, w której policja podnosi sobie statystyki kosztem użytkowników.
Od narkotyków uzależnia się przeciętnie co dziesiąty użytkownik, czyli 10%. Lub, mówiąc inaczej, 90% użytkowników narkotyków NIE UZALEŻNIA SIĘ.
I teraz coś naprawdę ciekawego. Na zlecenie HCLU w 6 krajach (w tym w Polsce) przeprowadzono badanie w którym zapytano, dlaczego respondenci nie sięgają po narkotyki. We wszystkich krajach odpowiedzi były niemal identyczne (inne były jedynie proporcje pomiędzy poszczególnymi typami odpowiedzi). I tak, najwięcej osób nie sięga po narkotyki, ponieważ uważa, że jest to szkodliwe dla zdrowia. Na drugim miejscu znalazła się odpowiedź, że narkotyki nic nie dodają do mojego życia. Na trzecim i na czwartym miejscu (w zależności od kraju) były odpowiedzi: nie lubię odczuwać efektów działania narkotyków oraz zażywanie narkotyków jest zabronione przez prawo.

Co wynika z powyższych danych? Przede wszystkim, szalona nieskuteczność polskiej polityki antynarkotykowej. Po pierwsze, termin „narkotyki” uwzględnia tylko część niebezpiecznych środków psychoaktywnych (np. pomija specyfiki ogólnie dostępne w aptekach lub odurzające środki chemiczne, takie jak klej), przez co przeciwdziałanie narkomanii jest sztucznie zawężane i uwzględnia – także w oficjalnych statystykach – tylko niektóre aspekty zagrożeń. Po drugie, przeciwdziałanie oparte na zakazie i zastraszeniu w ogóle nie spełnia swojej roli. Nie istnieje związek pomiędzy surowością prawa, a ilością spożywanych narkotyków. Ludzie rezygnują z sięgania po narkotyki nie dlatego, że są zakazane, ale że cenią swoje zdrowie lub jest to sprzeczne z ich stylem życia. A ci, którzy chcą po nie sięgnąć, i tak to zrobią, bez względu na zakazy. Po trzecie, penalizacja posiadania narkotyków także na własny użytek sprawia, że policja woli zrobić „nalot” na dyskotekę i zwinąć dziesięciu naćpanych małolatów (w ciągu jednego weekendu można tym sposobem zamknąć nawet setkę „przestępców”, niż żmudnie rozpracowywać kilku, względnie kilkunastoosobowy gang wytwarzający i dystrybuujący narkotyk. Statystyki nie czynią pomiędzy nimi rozróżnienia, a to pierwsze jest zdecydowanie łatwiejsze.
To zresztą element spójnej logiki wychodzącej od aksjomatu, że narkotyki to zło. Zatem ci, którzy po nie sięgają, są także źli. Słusznie się ich tedy zamyka i poddaje ostracyzmowi społecznemu. "Bo to źli ludzie byli". Powtórzmy zatem za Tomaszem Piątkiem: to nie narkotyki są problemem, ale ich nadużywanie. Tomasz Piątek wie co pisze. Jest byłym heroinistą. "Ludzie myślą, że ćpun/pijak sam jest sobie winien, a jego cierpienia będą przykładem dla innych. Najwyraźniej widzą ich los i jego cierpienie jako element pewnego porządku moralnego i społecznego".

Alternatywą dla strategii penalizującej używanie narkotyków i - w konsekwencji - samych narkomanów, jest strategia przyznająca im takiego samego miejsca w społeczeństwie, jakie ma każdy inny chory. Bo uzależnienie to choroba, nie przestępstwo. Jeszcze raz Piątek: "Uzależnienie to nie jest wina ani poważny problem społeczny. To jest problem medyczny. Ani moraliści ani społecznicy nie mają racji. Ale uwaga: społecznicy budzą większe zaufanie". A skoro to problem medyczny, to należy do dziedziny medycyny, a nie moralności.
(Pamiętny wieczór, kiedy z przyjacielem wzięliśmy grzybki, legalnie zresztą zakupione. Kiedy przyjaciel uległ panice, panice uległem i ja i zadzwoniłem na pogotowie. Kobieta po drugiej stronie drutu - Dyspozytorka? Lekarka? - surowym tonem napomniała nas, że takie są skutki zażywania narkotyków. Nie wspomniała tylko, że rzucenie się na kolana i gorące pacierze będą najlepszym lekarstwem na zło, jakie popełniliśmy)
Alternatywą jest redukcja szkód (harm reduction). Co to takiego? Myślenie oparte na kalkulacji. Jeżeli moje moralne oburzenie sprawia, że lepiej się czuję ja, a nie narkoman, to należy sprawić, żeby to raczej narkoman się poczuł lepiej, nawet za cenę moralnego dyskomfortu otoczenia. Wygląda to na przykład tak, że jeżeli już narkoman musi ćpać, to dajmy mu czystą strzykawkę, żeby się przy okazji nie zaraził wirusem HIV. Prewencyjnie zaś, zamiast straszyć młodzież degenerującymi skutkami zażywania narkotyków i ciupą (w praktyce się to nie sprawdza), propagujmy zdrowy styl życia, taki, w którym nie ma miejsca na narkotyki.

Jak wygląda program redukcji szkód? Oto jej założenia (znowu Kasia Malinowska-Sempruch): abstynencja może być dla wielu najlepszym efektem leczenia, ale nie jest ani warunkiem wstępnym, ani wymaganiem stawianym pacjentom; filozofia niskiego progu - rozpoczynanie pracy z ludźmi w miejscu, w którym się akurat znajdują; wyzwanie rzucone stygmatyzacji użytkowników; podbudowywanie uczestników; współpraca z klientem przy doborze sposobu leczenia.
Zatem: nie rzucasz, ale chcesz brać mniej? - Świetnie; nie izolujemy cię w zakładzie o podwyższonym reżimie, ale staramy się pomóc ci w twoim naturalnym środowisku; nie jesteś gorszy, jesteś chory; dasz sobie radę, my ci pomożemy; wspólnie ustalimy najlepszy sposób w jaki cię możemy wyciągnąć z tego bagna.
Proste?
Oczywiście, że nie. Najpierw bowiem trzeba zobaczyć w uzależnionym człowieka, a nie bandytę, złodzieja, degenerata, etc.
Jak wyglądają działania na rzecz redukcji szkód? Program wymiany igieł i strzykawek; pokoje iniekcyjne; leczenie substytucyjne (metadon, buprenofrina); leczenie retrowirusowe; zapobieganie przedawkowaniom.

Pozornie jest to proste: akcja-reakcja. Logiczne, chłodne i skuteczne. Człowiek ma problem, to szukamy sposobu w jaki może się tego problemu pozbyć. Jak to wygląda dzisiaj? Wina-kara. To człowiek jest problemem. A społeczeństwo szuka sposobu w jaki się go pozbyć - problemu, człowieka, na jedno wychodzi. I znowu Piątek (napisał cholernie dobry tekst o uzależnieniu): "Kochany - mówi do Jana Kowalskiego - tym śmieciem akurat nie musisz się przejmować. On ma za swoje. I bardzo dobrze. Jak odmrozi nerki na chodniku, jak porzyga żółcią, jak go wsadzą do więzienia, jak go grypsera zgwałci nogą od taboretu, jak dostanie HIV/HCV/HBS i innych wirusów, jak umrze - to może się w końcu nauczy, że nie wolno ćpać/chlać. A jak nawet się nie nauczy, to jego los będzie przestrogą dla innych. Niech zdycha na ulicy, na oczach wszystkich. Niech media plują na niego i straszą nim dzieci. Niech będzie przykładem".
Redukcja szkód zostanie zaakceptowana dopiero wtedy, kiedy zobaczymy w uzależnieniu problem medyczny, a nie społeczny lub moralny. Dopiero wtedy zostanie zaakceptowany chłodny, logiczny i skuteczny dyskurs, który można rozwiązać na lini przyczyna-skutek, a nie wina-kara. Jeszcze raz filozofia redukcji szkód w praktyce (Kasia Malinowska-Sempruch): alternatywa dla modelu moralizatorskiego oraz penalizującego, kryminalizującego; akceptacja ryzyka jako elementu życia; przesunięcie akcentu z abstynencji w kierunku redukcji szkód wywołanych przez używanie narkotyków; 80% czegoś jest lepsze, niż 100% niczego.
To ostatnie jest kluczowe. Lepiej pomóc niektórym rezygując z "czystych" metod, niż czystymi i jedynie słusznymi metodami nie pomóc nikomu. Dyskurs moralizatorski działa na rzecz spokojnego sumienia mieszczan oburzonych degenerującymi skutkami narkomani (trzeba wreszcie coś z nimi zrobić); dyskurs redukcji szkód działa przeciw degenerującym skutkom narkomani (trzeba wreszcie im pomóc). Akceptacja redukcji szkód wtedy odniesie społeczny sukces, kiedy uznamy, że ważniejsze od naszego dobrego samopoczucia jest zdrowie uzależnionych.
         Ktoś jednak musi nas, mieszczuchów, tego nauczyć. Rząd zaś wyrwał w asyście kamer telewizyjnych kilka sztachet z płotu i ogłosił, że problem wiejskich bójek został rozwiązany. Tymczasem dopalacze to wierzchołek góry lodowej. Niewielki i widoczny fragment niezgłębionego i ukrytego podziemia narkotykowego. Zapewne dlatego tak łatwo tam było pozamiatać.

poniedziałek, 25 października 2010

Szopen, a sprawa polska

     Jerzy Waldorff powiedział kiedyś, że jego wolą jest, by go pochowano z małym radyjkiem i słuchawkami, chce bowiem nawet w grobie słuchać konkursów szopenowskich. Czy jego wolę spełniono, nie wiem; wiem jednak bez najmniejszych wątpliwości, że Szopena słuchać warto i słuchać trzeba, a gdyby zdarzyło mi się kiedyś jakieś omroczenie, wstrząs lub szaleństwo i jąłbym wierzyć w życie pozagrobowe, również zażądałbym do trumny słuchawek. Nie tylko po to, żeby słuchać ukochanego Buxtehudego, ale również i transmisji konkursów szopenowskich.
     Niedawno, pracując nad pewnym tekstem, natknąłem się na następujący fragment: „Mickiewicz jest geniuszem dlatego, że napisał „Dziady” i „Pana Tadeusza”, dlatego, że odkrył i wyraził Polskę rzeczywistą i Polskę platońską, ale dokonać mógł tego dlatego, że właśnie wiersz jego rodził się nie z jakichś wyrozumowanych zabiegów sztuki, ale jak modlitwa z muzycznego, metafizycznego dna duszy, że z dna tego wytrysnął on rytmem wspólnym narodowemu polskiemu czuciu i że przez to trafiał w samą istotę opisywanych rzeczy i do głębi serc tych, którzy go czytali”. Ktoś powie, że to pisał grafoman? Pierwszy się z nim zgodzę, ale tylko pod warunkiem, że Jana Lechonia, bo to jego wypowiedź, ktoś śmie nazwać grafomanem.
     Wiersz Lechonia Pycha, który analizowałem na maturze, porusza mnie do dzisiaj, jak zresztą cała poezja Młodopolska, której jestem w stanie podarować nawet nieznośny i – jak na dzisiejsze czasy – tani sentymentalizm. I chociaż nie potrafię już czytać tej poezji z namiętnością równą tej, jaką żywiłem do niej jeszcze piętnaście lat temu, to wciąż chylę czoła nad wdziękiem i swobodą z jaką owi romantyczni poeci opisywali uczucia, do których obecnie wstydzimy się otwarcie przyznać.
     Ale taka pretensjonalna czołobitność, typowa raczej dla trzeciorzędnego krytykarzyny… nic dziwnego, że pojęcie patriotyzmu ulega potem wypaczeniu, a szacunek do kultury polskiej pada pod naporem prymitywnego uwielbienia, które rujnuje literaturę („Mickiewicz wielkim poetą był”), muzykę („Szopen to najwspanialszy polski kompozytor”), malarstwo (wspaniały obraz Matejki…), etc.
     O ile zatem Lechoń daje nam przykład szkodliwości w podejściu do tego, co polskie, to konkurs szopenowski wręcz przeciwnie. Pokazuje, że Polska nie tylko posiada kulturę wysoką, ale że jest ona przy tym na tyle subtelna i wyrafinowana, że okazywanie jej niewolniczego uwielbienia byłoby aktem niewybaczalnego prostactwa. Kultura polska, jak zresztą każda kultura głęboka, nie ma nic wspólnego ani z prymitywną indoktrynacją, ani z natrętną pseudopedagogią.
     A Szopen pokazuje, że więcej w tej kulturze rozkoszy, niźli cierpienia, owszem, że cierpienie można przekształcić i wysublimować w sztukę, a nawet w rozkosz.
Subiektywne odczucie wyższości Szopena nad Mozartem. Bezpretensjonalne kwartety zestawione z melancholijnymi mazurkami i etiudami. Salonowa, wydelikacona rozkosz kameralistyki wiedeńczyka i zaangażowana, pełna subtelnych pretensji muzyka kompozytora z Żelazowej Woli.
     Szopen nie wahał się być głęboki, co dzisiaj jest uważane za wadę i dowód naiwnego sentymentalizmu. Prawdę mówiąc, dzisiaj głębię w istocie zastępuje naiwny sentymentalizm. Oto cena jaką płacimy za supremację intelektu w dziedzinie sztuki. Przestaliśmy odczuwać sztukę, w zamian za to nauczyliśmy się ją „rozumieć”. Co do mnie, nie mam najmniejszych pretensji ku rozumieniu Szopena. Dość, że smutek, który jednych prowadzi do samobójstwa, a innych do skandalu, jego wiedzie w stronę fortepianu. A mnie w stronę Szopena.
     XVI Konkurs Szopenowski, zasłużenie lub nie, wygrała Julianna Awdiejewa. Nie jest to aż tak istotne zważywszy, że dla melomana konkurs to tylko pretekst do słuchania dobrze znanych utworów w nowych, świeżych i często wybitnych wykonaniach.
     Sama muzyka? Jest transnarodowa. I nie posiada innej ojczyzny, niż duchowa.

środa, 6 października 2010

Polska Partia Przyjaciół

    …Zatem więc nasz ulubiony poseł-intelektualista zamierza utworzyć nowa partię? „Nowoczesna Polska” – tak się będzie nazywała partia Janusza Palikota, biznesmena z Biłgoraja, wielbiciela Gombrowicza i – jak na razie – wciąż posła Platformy Obywatelskiej.
    Partia, której jeszcze nie ma i o której niewiele wiadomo, już dzisiaj może liczyć na 4% poparcia. Niezły wynik. A w momencie swojego debiutu na giełdzie, wynik będzie zapewne jeszcze lepszy. Polacy bowiem to naród nieuleczalnych optymistów, utopistów i – co tu dużo mówić – naiwniaków, którzy wierzą święcie, że to, co najlepsze, dopiero przed nimi. Nie rozumieją, nie chcą zrozumieć, że najlepsze już było…
    Poseł Palikot z kolei doskonale rozumie Polaków i, jak przystało na troskliwego i odpowiedzialnego przedstawiciela klasy rządzącej, wie, czego im potrzeba. Otóż Polakom potrzeba nadziei, tego towaru, którego od bez mała dwudziestu lat mamy w Polsce pod dostatkiem, a mimo to wciąż mało, bo wciąż jest na niego zapotrzebowanie. „Nowoczesna Polska”, nazwa-hasło, nazwa-obietnica i zarazem nazwa-deklaracja, mówi nam wiele o Polsce; owszem, tej przyszłej, jeszcze nie istniejącej, Polsce, która już dzisiaj, chociaż jej nie ma, może się poszczycić 4% poparcia społecznego. Niezły wynik. Podejrzewam, że jeżeli plan Palikota się spełni (a dobrych partii nigdy za wiele), to ta Polska, Polska nowoczesna, w momencie swojego debiutu giełdowgo będzie miała poparcie o wiele większe. Bo i któż nie chciałby mieszkać w nowoczesnej Polsce? Będzie pięknie…
    A jeżeli nie? Jeżeli będzie tak samo, lub, zgodnie z realistycznymi prognozami, gorzej? Cóż, jeżeli nowa, nowoczesna partia nie spełni pokładanych w niej nadziei? Jeżeli się okaże, że posłowi Palikotowi uda się (bo i dlaczego nie?) stworzyć ze wszech miar nowoczesną, ultraskuteczną i szytą na europejską miarę partię, lecz ów sprawny instrument kształtowania rzeczywistości zawiedzie na całej linii i Polska, zamiast nowoczesną, będzie Polską po prostu?
    Wtedy, zgodnie z najlepszą polską tradycją, założy się kolejną partię. Będzie się nazywała „Jeszcze nowocześniejsza Polska”. I będzie obiecywała jeszcze więcej nadziei.

    Odchodzą do lamusa nazwy partii, które brzmiały poważnie, ale w gruncie rzeczy nic nam nie mówiły. Kongres Liberalno-Demokratyczny, Unia Pracy, Unia Wolności, Sojusz Lewicy Demokratycznej… co to w ogóle za nazwy? Kto z kim? Jaka unia, jaki sojusz, co za kongres, o co tu chodzi? Dzisiaj nie tak się nazywa partie. Nowoczesna Polska, to nowoczesna partia, zatem i nazwa partii musi być nowoczesna. I jeszcze raz chylę głowę przed geniuszem Palikota, który wiedział dobrze, jak nazwać partię, żeby ją z góry skazać na suksces.
    Nawiasem mówiąc, nie był pierwszy. Prawo i Sprawiedliwość, Samoobrona, Platforma Obywatelska, Nowoczesna Polska – tak się dzisiaj nazywa partie. Nie jakiś suchy, pojęciowy bełkot, ale interesujący, dobrze brzmiący zestaw słów, które łatwo zapamiętać i które się dobrze kojarzą. Niektóre nawet w swojej nazwie zawierają program. Że ubogi? Nieważne. Za to jak się prezentuje!

    W napadach zaćmienia umysłu i mnie nachodzą myśli o założeniu partii. Nawet wiem, jakby się miała nazywać (bo jak wiadomo, nazwa to podstawa). Kiedy jednak pomyślę o jej założeniach programowych, nachodzą mnie wątpliwości: może jednak nie jestem aż tak szalony? Może wręcz przeciwnie, mój pomysł jest trzeźwy i rozumny do granic, wart rozgłaszania go nie tylko w kraju, ale także i na świecie? Może ja jedyny nie zwariowałem? Może rację miał Cioran, kiedy mówił, że nie jest prawdą, że nie pasuje do świata – to świat nie pasuje do niego?
    Polska Partia Przyjaciół – tak nazywałaby się wymyślona przeze mnie partia. Nie „piwa”, „ziemi kujawskiej”, „zabytków”, czy „krasnoludków”, ale po prostu: przyjaciół. Polska Partia Przyjaciół. Partia zajmowałaby się „promocją” (tfu, co za słowo) szeroko rozumianej przyjaźni pomiędzy ludźmi i narodami. Jej członkiem mógłby zostać każdy, kto chciałby być naszym przyjacielem. Nie potrzebne byłyby w tym celu ani składki (przynajmniej na razie), ani legitymacje członkowskie. Wystarczyłaby deklaracja przyjaźni i obietnica pomocy w razie potrzeby. Bo na przyjaciela trzeba móc liczyć. Nikogo by się też z partii nie wyrzucało (bo jak tu wyrzucić przyjaciela?), a członkiem partii automatycznie przestawałby być ten, kto zrezygnowałby z bycia naszym przyjacielem.
    Tylko czy taka partia mogłaby w Polsce liczyć na jakieś szersze poparcie społeczne?

wtorek, 5 października 2010

Równo, równiej... minister Radziszewska

    Ileż to razy przywoływałem – zawsze z należytą atencją – owe słowa Marcina Króla, że politykami zostają trzeciorzędne umysłowości, które nie potrafią zrobić kariery w innych dziedzinach. Jakoż polska polityka co rusz dostarcza przykładów na słuszność tej pozornie tylko złośliwej tezy. Właściwie codziennie można by znaleźć przykłady głupstw popełnianych przez polskich polityków; o ile tylko zadalibyśmy sobie masochistyczny trud bieżącego śledzenia wydarzeń politycznych. Znam jednak bardziej szlachetne sposoby utraty równowagi psychicznej, a poza tym uważam, że nie należy na siłę szukać głupców. Wcześniej czy później i tak sami nas znajdą.

    Przypomina mi się anegdota, że głupców bynajmniej wcale nie jest tak dużo na świecie, jakby się zdawało. Ot, po prostu są tak rozmieszczeni, że co chwila się na nich natykamy.

    „Strategicznie” rozmieszczona minister Radziszewska stwierdziła niedawno, że szkoła katolicka ma prawo odmówić przyjęcia do pracy lesbijki. Co więcej, podczas telewizyjnej debaty na ten temat wytknęła rozmówcy, że jest gejem.
    I ja znowu jestem w wielkiej konfuzji. Znowu wątpię w ład i sensowność świata – przynajmniej w jego wymiarze społecznym. Bo co ma sfera seksualna do kompetencji zawodowych? Owszem, istnieje wąski margines rynku pracy, na którym orientacja i sprawność seksualna świadczą zarazem o kompetencjach zawodowych, o ile jednak wiem, szkolnictwo do rzeczonego marginesu nie należy.
    Zastanówmy się. Z punktu widzenia kościoła katolickiego, homoseksualizm jest grzechem. Zatem, teoretycznie, nauczyciele geje i lesbijki, nawet, jeżeli są wybitnymi fachowcami w swoich dziedzinach, w szkołach katolickich mają „pozamiatane”. Bo, jak wiadomo, do szkoły katolickiej można przyjąć tylko nauczyciela, który jest bezgrzeszny.
    Jawny idiotyzm takiej konkluzji zwalnia nas nie tylko z dalszego jej uzasadniania, ale też miłosiernie powstrzymuje nas przed dalszym znęcaniem się nad nią. Może więc chodzi o to, że tylko określone grzechy uniemożliwiają nauczycielowi pracę w szkole katolickiej? Jeżeli tak, to przypuszczam, że istnieje gdzieś, zatwierdzona przez MEN, lista „grzechów dopuszczalnych”, których popełnianie nie dyskwalifikuje nauczyciela szkoły katolickiej. Ciekawe, co może taki nauczyciel? Nadużywać alkoholu? Bić dzieci? Zdradzać? Mówić fałszywe świadectwo przeciw bliźniemu swemu? Głosować na lewicę?
    W każdym razie wiemy, że nie może być homoseksualny, a to już coś.

    Kościół, zwyczajnie w świecie, w tej sprawie nie ma racji. Bo jeżeli homoseksualizm jest grzechem (a darujemy sobie głupoty typu: „tego” można się nabawić jak choroby lub wyuczyć jak wiersza), to gej i lesbijka rodziliby się od razu z dwoma grzechami: pierworodnym i – nazwijmy go roboczo – płciowym. I nad tym, z racji aż nazbyt rzucającej się w oczy niedorzeczności, nie będziemy się dalej rozwodzić.

    Wróćmy więc do minister Radziszewskiej. Może jestem wobec niej niesprawiedliwy? Może jej chodziło o to, że osoba homoseksualna będzie „promowała” swoją orientację seksualną wśród młodzieży, bo, jak wiadomo, orientację seksualną można zmieniać tak, jak kolczyki w nosie lub kolor włosów? Młodzież jest przecież taka podatna na wpływy…
    Pamiętacie tę akcję sprzed kilku lat, „Niech nas zobaczą”? Wielkie billboardy, a na nich homoseksualne pary, uśmiechnięte, trzymające się za ręce, najwyraźniej szczęśliwe. Nie wszyscy docenili tak bezczelną „promocję” szczęścia, niemniej jednak, w dyskusji wywołanej akcją Karoliny Breguły pojawiały się również i głosy ze wszech miar rozsądne. Daria (wtedy) 24 lata: „bycie lesbijką, to nie jest mój słaby punkt. Co więcej, bycie lesbijką, to nie jest też mój mocny punkt. Po prostu jestem nią.”
    Pani Radziszewska być może jeszcze o tym nie wie, ale i ona posiada swoją określoną orientację seksualną. Wyobrażam sobie tedy minister Radziszewską, która ubiegając się o stanowisko ministerialne, jest przepytywana na okoliczność swojej orientacji i która się zżyma: bycie heteroseksualną, to nie jest mój słaby punkt. Co więcej, bycie heteroseksualną, to nie jest też mój mocny punkt. Po prostu jestem nią… więc się odczepcie od mojej płciowości. Albo się nadaję na ministra, albo nie”.
    Jak to? Nauczycielce lesbijce można odmówić pracy ze względu na ryzyko „promocji” określonej orientacji seksualnej, podczas gdy pani minister, usprawiedliwiając takie zachowanie, czyni dokładnie to samo? Należy tutaj dobitnie wyartykułować obłudę pani Radziszewskiej, która jako minister do spraw równouprawnienia, jawnie promuje określoną, własną orientację seksualną i zarazem usprawiedliwia odmowę pracy lesbijce, która po prostu chce uczyć swojego przedmiotu.

    Problem osób homoseksualnych jest bowiem w gruncie rzeczy ontologiczny, a społeczne konsekwencje to jego pochodna. Wróćmy na chwilę do wypowiedzi Darii: bycie lesbijką nie jest ani moim mocnym, ani słabym punktem. Po prostu jestem nią.
    Otóż osoby homoseksualne cierpią na niedostatek „bycia”. Jest ich mniej (nie tylko pod względem ilościowym), po prostu mniej są. W mniejszym stopniu się urzeczywistniają. W mniejszym stopniu mają szansę afirmować swoje bycie. Jeżeli zatem widzimy ich, jak poprzez jakiś desperacki marsz lub happening manifestują swoją obecność, to nie w celu „pomnożenia” swojego bycia i osiągnięcia w ten sposób jakiejś przewagi nad osobami heteroseksualnymi, ale żeby, mówiąc wprost, osiągnąć wreszcie ten sam status bycia, jaki mają hetero.
    Dla homofoba o równości społecznej świadczy sam fakt, że gej i lesbijka mogą po prostu egzystować w społeczeństwie bez obawy o swoje życie i zdrowie. Zgodnie z etymologicznym pojęciem tolerancji jako niechętnej akceptacji Innego. Zatem gej i lesbijka mają te same prawa, co inni obywatele, bo się ich toleruje na marginesie życia społecznego? Zanim jednak powiemy, że tylko idiota nie dostrzeże absurdu takiego rozumowania, musimy sobie uświadomić, że owszem, w pierwszym rzędzie nie dostrzeże go homofob.

    Wracając znowu do „naszej” minister, ja również jestem za odwołaniem jej ze stanowiska. Ale nie dlatego, że jej homofobiczne wypowiedzi budzą we mnie niesmak. Odebrałem porządne, filozoficzne wykształcenie, które nauczyło mnie myśleć nie tylko racjonalnie, ale także krytycznie. Nauczyło mnie cenić paradoks i wychwytywać sprzeczności, a nade wszystko uczuliło na głupotę (ale nie nauczyło, niestety, walczyć z nią). Otóż panią minister Radziszewską należy wywalić z roboty, ponieważ utrzymuje, że orientacja seksualna może być przeszkodą w wykonywaniu obowiązków służbowych. Jako, że pani Radziszewska również takową posiada, ergo
    Właściwie, stosując kryterium minister Radziszewskiej, należałoby wywalić z roboty wszystkich, albo prawie wszystkich. Lecz skoro nie postuluję czegoś równie głupiego, to tylko z powodu mojej niezgody na nielogikę myślenia pani minister. Jeżeli ktoś ma paść ofiarą takiego myślenia, to niechże będzie to ona sama. Wywalona z roboty „za heteroseksualność”.

piątek, 24 września 2010

Zrób sobie Wszechświat

     Przeczytany dzisiaj artykuł Johna Gribbina (tak, tak, tego samego, co ma kota... Schrodingera), że Wszechświat mógłby być dziełem nie Boga, ale inżynierów; owszem, ledwie tylko bardziej zaawansowanych technologicznie od nas, Ziemian. Koncepcja wariacka, ale podpisuję się pod nią rękami, nogami i czym tam jeszcze zdołam. Czyż bowiem nie tłumaczy ona w sposób kapitalny i wyczerpujący wszystkich ułomności Stworzenia?
     Wkrótce, Gribbin jest o tym przekonany, i my posiądziemy wiedzę odpowiednią do (s)tworzenia nowych Wszechświatów. A istoty inteligentne, jeżeli się w nich kiedyś wykształcą, dociekając swoich początków, sformułują zapewne i tę hipotezę, że w ich powstaniu musiało maczać palce jakieś poślednie bóstwo, bez kompetencji, za to z aspiracjami; partacz po prostu.

piątek, 17 września 2010

Tak?

            „Heidegger popełnił podstawowy błąd sądząc, że nazistowskie Niemcy potrzebują kolejnego mesjasza, tak? Heidegger sądził, że będzie dostarczał Niemcom użytecznych idei, tak? Że powie im przy okazji, tak, jak umierać na wojnie. Tymczasem był, że użyję tutaj leninowskiego pono określenia, jedynie użytecznym idiotą, tak? Koniec końców, kto z partyjnych dygnitarzy czytał, a tym bardziej czytał ze zrozumieniem, tak, pisma Heideggera? Nie były ważne, tak, ważne było, żeby Heidegger wiernie służył partii i jej tysiącletnim planom. Tak?”

Nie.

            Powyższa fraza to efekt mojej spontanicznej aktywności intelektualnej. Nie została (prawdopodobnie) nigdy i przez nikogo wypowiedziana w tej formie, choć przecież mogłaby. Problem znany, konkluzje również, niezliczona ilość dyskusji z niezbadanego powodu orbituje ku zaangażowaniu jednej z najsubtelniejszych umysłowości XX wieku w nazim. Tylko co ma do tego zaśmiecające wypowiedź, delikatne jak maczuga jaskiniowca, słówko „tak”?
            Jest ono wszechobecne w teraźniejszym dyskursie intelektualisty, niekoniecznie filozofa. Co za obłęd, co za retoryczna trucizna nakazuje w dyskursie poświęconym dowolnej idei, co chwila wtrącać owo irytujące „tak”? Ileż się tego nasłuchałem w ciągu całego Festiwalu Filozofii! Słówko to jest tak powszechne, że doprawdy, posługują się nim w ten niski sposób umysłowości na wskroś wyrafinowane, intrygujące, zagadkowe. Doszło do tego, że rozmawiając z tym lub owym filozofem, drżałem na samą myśl, że za chwilę usłyszę w trakcie natchnionego wywodu owo nienawistne, zohydzone wskutek prostackiej multiplikacji i zgoła niepotrzebne, słówko-śmieć. Żeby sobie uprzytomnić skalę zagrożenia, per analogiam, przywołajmy inne słowa zaśmiecające nasze dyskursy: „nie”, „prawda?”, „właściwie” (etc.).
I tu dokonajmy roboczej transformacji źródłowego cytatu:

            „Heidegger popełnił podstawowy błąd sądząc, że nazistowskie Niemcy potrzebują kolejnego mesjasza, nie? Heidegger sądził, że będzie dostarczał Niemcom użytecznych idei, nie? Że powie im przy okazji, nie, jak umierać na wojnie. Tymczasem był, że użyję tutaj leninowskiego pono określenia, jedynie użytecznym idiotą, nie? Koniec końców, kto z partyjnych dygnitarzy czytał, a tym bardziej czytał ze zrozumieniem, nie, pisma Heideggera? Nie były ważne, nie, ważne było, żeby Heidegger wiernie służył partii i jej tysiącletnim planom. Nie?”

            Etc.

            Nieprawdaż, że tekst po transformacji brzmi prostacko? My tego jeszcze, być może, nie widzimy, ale nowa moda językowa zmierza ku takiej właśnie, jaskiniowej manierze mówienia. Ja już czuję solidne uderzenia owej nowej maczugi językowej, którą zastąpiliśmy stare i spowszedniałe pałki. Jednak jest rzeczą najzupełniej dla mnie niepojętą, że najprzedniejsi intelektualiści przechodzą nad tym problemem do porządku dziennego. Ba, tworzą go!

            Może się jednak mylę? Może problem już rozpoznano i jęto mu przeciwdziałać? Nie wydaje mi się. Festiwal Filozofii, to pięć dni intensywnych dyskusji, zwłaszcza kuluarowych, gdzie napięcie językowe ulega rozluźnieniu i z języka wychodzi to, co najgorsze. Tak? – Tak. Lecz pomimo całego związanego z doborowym towarzystwem i równie doborowym alkoholem odprężenia, nie zdarzyło mi się słyszeć mowy (za jednym wyjątkiem, ale to nie był filozof, ale przybłęda z „obcej” konferencji), która poza omawianym tu wyjątkiem, raniłaby moje poczucie językowego smaku. Filozof, koniec końców, jest osobą potrafiącą dobrze mówić. Filozof bowiem uważa na słowa jeszcze bardziej niż bandyta, niż prokurator i dyplomata razem wzięci. Dla tamtych kontrola nad językiem jest zaledwie sprawą być albo nie być, podczas gdy dla filozofa zręczne posługiwanie się językiem jest sprawą nieporównywalnie ważniejszą: chodzi bowiem o jego honor – jak to? Filozof nie ma honoru i pozwala, żeby jego wyrafinowany dyskurs szpeciły językowe chwasty?

            Wątpię, żeby był możliwy jakiś ratunek dla tego skądinąd godnego szacunku słówka (o ile jest dobrze użyte). Podejrzewam, że „tak”, pomimo swojej szlachetnej genealogii w którą jest wpisana afirmacja najszczytniejszych wartości, podobnie jak inne „słowa przestankowe”, rychło skończy w językowym rynsztoku, dzieląc los swojego antynomicznego brata „nie”.
           
             Owa świadomość wyrodnienia języka, której się przyglądamy i której nie potrafimy przeciwdziałać. Pal licho motłoch, on się zawsze posługiwał i będzie posługiwał plugawym językiem. Żeby w tym względzie zostać pesymistą, wystarczy posłuchać jak mówi sąsiad za ścianą lub polityk w telewizorze. Ale intelektualita? Filozof? Osoba myśląca? I jeszcze ta świadomość, że nasz prostest jest całkowicie bezużyteczny, żałosny, a kto wie, czy i nie bezzasadny; owszem – z całą powagą użyjemy go do wzmocnienia swojego resentymentu. Chcąc zatem przeciwdziałać budzącemu się w nas resentymentowi, zakończmy nie dramatycznie, ale zgoła anegdotycznie. – To bodaj prof. Mizińska przytoczyła mi kiedyś jako przykład ów arcyciekawy i – o ile dobrze użyty – skuteczny sposób protestu: „nie, nie i jeszcze raz nie”. Doskonale powiedziane! Nie znam lepszego użycia tego równie godnego szacunku i równie sponiewieranego słówka. Nie!

            Nie!


poniedziałek, 13 września 2010

Festiwal Filozofii

           Trzecia edycja Festiwalu Filozofii, być może najbardziej intensywnych spotkań filozoficznych w kraju, skończyła się w sobotę wieczorem recitalem pieśni greckich Iliasa Wrazasa. Dlaczego intensywnych? A bo filozofia i alkohol lały się strumieniami. Przez pięć dni z rzędu. I doprawdy, jest to powód do dumy, nawet, jeżeli jest to duma à rebours.
            Zresztą, filozofia bardziej uderza do głowy, niż alkohol.
            To był mój drugi FF. Na ubiegłoroczny trafiłem na zaproszenie Bogdana Banasiaka, naczelnego sadysty RP, na bieżący zresztą również. Tym razem bez referatu, jako że filozofię francuską, zawłaszczającą mnie jeszcze kilka lat temu, zdradzam teraz z literaturą. Owszem, filozofia francuska to także namysł nad literaturą, szerzej, nad dyskursem; ale z dwojga dobrego, zamiast namyślać się nad dyskursem, wolę uprawiać dyskurs. Własny. Zamiast metajęzyka – język. Własny. Co za upadek…
            Za rok znowu przemówię na FF własnym – mam nadzieję – językiem. Bo jak upadać – to, według interpretacji poety – „we wszystkich kierunkach”. Zgodnie z duchem współczesności. Tak czujnie interpretowanej przez Francuzów. Będę mówił o tolerancji. Ja, być może najbardziej nietolerancyjny obywatel polis, który, tak jak Cioran, nie mogąc się przy tym powołać na żaden dogmat, skończę jako teoretyk nietolerancji.

            Forsowny plan referatów i wykładów nie przeszkodził mi wybrać się do miasta z aparatem. Mam słabość do podglądania ulicy, zwłaszcza, jeżeli jest to ulica innego miasta. Tej krótkiej notatce towarzyszą zdjęcia zrobione na ulicach Olsztyna.






poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Wielkość symbolu, wielkość desygnatu


            Okazja – zlot KP – sprawił, że znalazłem się w Warszawie. Korzystając z okazji, postanowiłem i ja zobaczyć ów najsłynniejszy w Polsce krzyż, do którego stosunek określa dzisiaj tożsamość narodową Polaków. Nie będę ukrywał, że idąc na miejsce, spodziewałem się fajerwerków, chociaż mój towarzysz lojalnie mnie uprzedził, że „najlepsze” już było. Jakoż w istocie, zaaresztowany krzyż stał sobie spokojnie za barierkami, pilnowany przez dwoje policjantów. Po drugiej stronie ulicy, za kolejnymi barierkami, może ze trzy bojowniczki-emerytki i pokaźny tłumek gapiów. – To wszystko? Obok pod ścianą siedziało kilku nieogolonych panów, chyba myślących inaczej i najwyraźniej zadowolonych z uwagi, jaka, niesprawiedliwie moim zdaniem, skupiała się na ich osobach. Chcąc ją podtrzymać i być może nawet w jakiś sposób uzasadnić swoją groteskową straż, nieudolnie prowokowali akty wrogości wobec siebie, na szczęście tylko werbalnej. W tym celu postawili tablicę, na której mazakiem spisywali obelgi, jakie bezbożny tłum miał rzucać w ich stronę. Na własne oczy tedy widziałem, jak jeden z nich, wielce zadowolony ze skierowanych na siebie obiektywów, z namaszczeniem dopisywał do listy kolejną obelgę: „cyrkowe małpy”. Była to wszelako już tylko desperacka konfabulacja, bo doprawdy, nikt z gapiów niczego takiego nie powiedział. Najwyraźniej panowie, nie mogąc się doczekać obelg, zmuszeni byli sami je pracowicie produkować.
            Krzyż? Gdyby nie tłum gapiów snujących się tam i spowrotem w nadziei na jakiś happening, łatwo byłoby go przegapić. Przypomina mi się dowcip o owym angielskim dżentelmenie, który pierwszy raz w życiu zobaczył ocean. Zdjął buty, wszedł do wody, rozejrzał się i powiedział: myślałem, że jest większy.

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Przed końcem świata

            Upiorne, przeraźliwie duszne popołudnie. Otępiały tłum snuje się po ulicach jak w malignie. Atmosfera jak przed końcem świata albo zbiorowym samobójstwem. W samym centrum jest awaria wodociągów. Zalane ulice, objazdy, opóźnienia autobusów, ale nikt nie ma siły, żeby protestować. Ci ludzie, myślę sobie, przegapiliby nawet apokalipsę. Może nawet przeczytaliby potem o niej w gazecie, i jak zwykle, nic z tego nie zrozumieli.

niedziela, 15 sierpnia 2010

Magma i paradoksy kobiety

           Agnieszka Graff nie ma o kształcie współczesnego społeczeństwa zbyt dobrej opinii. Prawdopodobnie go nawet nie ceni. W przeciwnym razie nie nazwałaby swojej książki Magma, którym to tytułem bądź co bądź, nie schlebia społeczeństwu. Czym jest magma? „Magma, w której żyjemy, to stop upolitycznionego katolicyzmu z tożsamością narodową, dodajmy, a priori uznaną za jednorodną, niezmienną w czasie”. Książka – zbiór tekstów opublikowanych przez Agnieszkę Graff w ciągu ostatnich dwóch lat, to nic innego jak brodzenie w rzeczonej magmie i analiza wyizolowanych jej składników. Seksizm, nietolerancja, religijne i polityczne uzurpacje – przez całą książkę parada aktualnych problemów z którym i zmaga się nie tylko kobieta, lecz, patrząc na to pod nieco innym kątem, które dostrzega każdy myślący człowiek.
            Lektura przygnębiająca, wynika z niej bowiem, że albo wszyscy z entuzjazmem współtworzymy ową magmę, uważając ją za swoje środowisko naturalne, albo myśląca większość z jakiegoś powodu daje się podporządkować cynicznej, posiadającej władzę mniejszości, która magmy używa jako instrumentu manipulacji. W pierwszym przypadku, może nawet na nic lepszego nie zasługujemy; w drugim – jesteśmy niczym więcej, jak zniewolonym społeczeństwem.

            Magma to książka, która w dobitny sposób pokazuje, że kobieta jest problemem; dla siebie samej, dla mężczyzny, zaś przede wszystkim jest problemem społecznym. Pokazuje też, w jak niezrównany sposób kobieta potrafi problematyzować swoją kondycję i kto wie – podnieść ją tym samym na wyższy poziom? Jakże góruje w tym nad mężczyzną, którego stopień dominacji nad światem, i co za tym idzie, samozadowolenia, rzadko go motywuje do postawienia pytania o własne założenia. Samoświadomość? Kobieta osiąga ją szybciej, ale też jest prawdą, że mężczyzna nie potrzebuje jej w takiej dawce, co kobieta. Bo i po cóż marnować siły na jałowe rekapitulacje, skoro można działać?
            Przyjdzie czas, że i kobieta zacznie działać; owszem: wolniej, rozważniej i z pewnością dokładniej. Mylę się: już działa!

            Książkę inauguruje mocne uderzenie intelektualne, tekst: 20 lat minęło, a patriarchat ciągle się trzyma. Wspomnienia nieco zgorzkniałej intelektualistki. Ten długi tytuł wyznaczy jednak obowiązującą do końca książki figurę retoryczną: emocjonalne zaangażowanie i zarazem intelektualny dystans, ugruntowana w doświadczeniu determinacja i trzeźwość spojrzenia, bezkompromisowość i merytoryczna rzetelność. Z kolei tytułowe zgorzknienie brzmi jak komunikat: mam rację, ale nie mam poczucia humoru. W związku z tym nie rozmieniam się na drobne i mówię wyłącznie o rzeczach ważnych. Co jest ważne? To, co wyraża owa brutalna diagnoza: 20 lat (współczesnego feminizmu) minęło, a patriarchat wciąż się trzyma.
Mocne uderzenie…
            „…A my nadal jesteśmy raczej środowiskiem, niż ruchem społecznym[…] Nasze środowisko nie jest  i nigdy nie było zorganizowane. Nie ma przywódców (ani przywódczyń), choć dałoby się wymienić kilka autorytetów. Nie ma dużych organizacji członkowskich ani wielkich list adresowych. Gdyby ktoś chciał nas poznać, podpowiem metodę: nasze nazwiska powtarzają się wśród sygnatariuszy rozmaitych słusznych (i zwykle bezskutecznych) protestów, petycji oraz listów otwartych”. 20 lat i ani jedneg sukcesu? Jeżeli przyjmiemy męskie kryteria sukcesu, z diagnozą wypada się już tylko zgodzić. To mężczyzna dzisiaj nadaje kształt Polsce, kobieta jest tylko użytecznym suplementem, alibi dla mężczyzny proklamującego równość i demokrację. Wszelako kobieta ma tego pełną świadomość. I to z tej świadomości narodził się pomysł na parytety: rozpaczliwa próba zmobilizowania kobiety i przełamania supremacji mężczyzny na płaszczyźnie społeczno-politycznej. Z tej świadomości narodziła się też Partia Kobiet, która po spektakularnym debiucie została zmuszona skonsumować własną porażkę i zmarginalizowana, funkcjonuje już tylko jako anegdota.
            Kiedy sobie jednak przypomnę, co sam pisałem o kobietach jeszcze pięć lat temu, rumienię się ze wstydu. I doprawdy, to, że jestem zdolny się rumienić na myśl o przezwyciężonych lub przezwyciężanych przywarach wynika nie tylko z mojej osobistej potrzeby zgłębiania zjawisk. Dyskretnie, acz nieubłaganie, wzrasta również społeczna świadomość, że kobieta nie dekoruje społeczeństwa, ale jest jego pełnoprawnym uczestnikiem, resp. pełnoprawną uczestniczką. Więc jednak jest jest jakiś postęp. Bo przecież nie roszczę sobie prawa do bycia tym wyróżnionym, jedynym, który „przejrzał na oczy”. Świadomość osobowej i społecznej ważności kobiety bez wątpienia dzielę z wieloma anonimowymi osobami, często niewidocznymi ani w mediach, ani w działaniach. Z kolei z Agnieszką Graff dzielę świadomość, jak bardzo są niewidoczni ci, którzy przejrzeli na oczy lub zgoła mieli je otwarte od początku.

            A jednak rozczarowanie, i co za tym idzie, niewątpliwy sceptycyzm Agnieszki Graff jest w jakiejś mierze uzasadniony. Współczesna Polka, zanim będzie jej dozwolone uczestnictwo w życiu społecznym, musi wpierw wypełnić swój aksjomatyczny (i przez to nie podlegający dyskusji) obowiązek wniesienia w społeczeństwo określonej aksjologii. Cóż to za aksjologia, której depozytariuszką jest kobieta i bez której Polak nie będzie w pełni Polakiem? „Jak mówiła wczoraj prof. Janion, polska wspólnota narodowa to w wymiarze symbolicznym męska wspólnota uświęcona przez pewien uwznioślony obraz kobiety – matki panów braci. Nie dla niej nowoczesna medycyna. Nie dla niej prawo wyboru. Ona jest świętością obdarzoną prawem do cierpienia”.
            Bez kobiety, tak jak bez Maryi Dziewicy i bez Historii, nie byłoby ani Polski, ani prawdziwego Polaka. Można się tedy dziwić, że prawdziwy Polak, zawsze gotów do poświęceń i obrony jedynego słusznego kształu polskości, jest gotów poświęcić nie tylko własne życie, ale także prawa kobiet? Zdumiewająca i wzruszająca ofiara, której kobieta nie rozumie i którą, poprzeż żądanie równouprawnienia, w sposób oburzający kwestionuje. Nie dziwmy się tedy, że prawdziwy Polak żadną miarą nie pozwoli kobiecie zejść z piedestału i bezkarnie stać się jej człowiekiem, takim jak inni.
            Współczesna Polka, jeżeli chce w społeczeństwie osiągnąć taki sam status jak mężczyzna (niekoniecznie prawdziwy Polak), musi wpierw przestać być paradoksem. Polka jest paradoksem, bo jest kimś, resp. czymś więcej, i zarazem mniej, niż człowiekiem; przysługują jej prawa boskie lub zgoła nie przysługuję jej żadne prawa, choć przecież poczułaby się wreszcie usatysfakcjonowana, gdyby tylko pozwolono jej w pełni być po prostu – człowiekiem…
            Wyjście kobiety poza ten paradoks jest naczelnym zadaniem feminizmu, a niemożność wyjścia z niego przyczyną zgorzknienia Agnieszki Graff.

            Gdyby nie mężczyzna, feminizm nigdy by się nie narodził. To trywialne stwierdzenie może się wydać nadużyciem, lecz nie należy zapominać, że gdyby nie mężczyzna w swoim obecnym kształcie, ze swoim temperamentem i swoją potrzebą dominowania, kobieta nie byłaby zmuszona walczyć o emancypację. Bez wahania nazwijmy tedy mężczyznę kulturowym wrogiem kobiety, licząc po cichu, że nasza niesubtelność skłoni mężczyznę do choćby częściowego wycowania się, uznania w kobiecie partnerki, także specyficznie pojętej rywalki, ale żadną miarą potencjalnej zdobyczy. Kobieta jako łup, może nie wojenny, ale bez wątpienia symboliczny…
Gdyby zrobić listę wrogów kobiety, niepoślednie miejsce zająłby na niej Kościół, struktura par excellence patriarchalna. Agnieszka Graff nie ma litości dla Kościoła, który, rozumiany nie jako depozytariusz Objawienia, ale instytucja społeczna, być może w pełni sobie na to zasłużył. „Kościół interesuje się seksem i rozrodczością bardziej niż innymi sferami życia, co z perspektywy feministycznej oznacza po prostu, że interesuje go kontrolowanie kobiet. Władza Kościoła w tej sferze – w której, dodajmy, duchowni z definicji niejako nie mogą mieć żadnych doświadczeń życiowych – jest ogromna”. Można sobie wyobrazić takie słowa wypowiedziane w mainstreamowych mediach? Szkoda tylko, że po tej porażającej swoją precyzją diagnozie nie idzie analiza i przynajmniej próba odpowiedzi na od razu narzucające się pytanie: jakim cudem zdarzają się zatem feministki-katoliczki i dlaczego u licha, kobieta mimo to idzie co niedziela do domu swego Pana – jako niewolnica?

            Niepodobna odmówić Agnieszce Graff intelektualnego temperamentu. Zdeterminowana w swoich przekonaniach i zarazem chłodna w analizach, kiedy indziej namiętna, ale jednocześnie konsekwentna, uparcie broni sprawy, która – w co niezachwianie wierzy – odniesie w końcu sukces. Możemy jedynie domniemywać w obronę jakich spraw, a więc w jakie intelektualne przygody by się wdała, gdyby nie była kobietą lub gdyby feminizm zrealizował swoje fundamentalne założenia. Jedno jest pewne. Umysłowość tak ruchliwa i tak bogata, rychło wynalazłaby sobie jakąś przegraną sprawę, jakiś powód, żeby myśleć. Świat, w którym nie ma nic do załatwienia, wcześniej czy później „załatwiłby” samą Agnieszkę Graff, dla której rzeczywistość bez problemów, a więc coś na kształt sui generis raju, byłby jedynie wyrafinowaną odmianą piekła.

            Jakże się czuje zagrożony mężczyzna – dziennikarz, czytelnik, rozmówca, kiedy ma do czynienia z umysłowościa równie zaangażowaną i apodyktyczną, subtelną i jednocześnie bezwzględną, pewną swoich racji do tego stopnia, że nawet przyznanie się do błędu lub słabości, brzmi dla mężczyzny jak wymówka, bez mała jak zarzut… Widać to doskonale w wywiadach, których Agnieszka Graff od czasu do czasu udziela. Dla dziennikarza-mężczyzny sformułowanie sensownego pytania i zarazem uniknięcie faux pass jest wysiłkiem na miarę opracowania strategii wojennej, choć przecież w gruncie rzeczy chodzi o dialog, a więc wymianę myśli.
                       
            Gdyby waga książki zależała od jej tematu, teologowie byliby poza konkurencją. Agnieszka Graff napisała ksiażkę, której tematem jest przede wszystkim kobieta, ale też relacja myślącej, zaangażowanej, a niekiedy wykluczonej lub umniejszonej części społeczeństwa do władzy. Czy to oznacza, że książka jest „ważna”? Przypomnijmy: książka nie przynosi przemyślanej, spójnej i opracowanej od podstaw koncepcji, lecz jest wyborem tekstów. I w gruncie rzeczy tak ją należy traktować. Jako przypominajkę o bieżących problemach. Jest to jedna z tych książek, które żyją, o ile się rozmawia nie tyle o niej, co o poruszonych w niej zagadnieniach. Książka okaże się ważna, jeżeli się umiejętnie włączy w debatę o kondycji i kształcie współczesnego społeczeństwa z perspektywy feministycznej i lewicowej i spotęguje jej energię. Ta książka to w gruncie rzeczy szansa nadania rzeczonej debacie nowego impetu.

wtorek, 10 sierpnia 2010

Słoń a sprawa polska

            Kolejna posłanka PiS w akcji. Anna Sobecka sprzeciwiła się uroczystym obchodom 100-lecia urodzin Czesława Miłosza rezolutnie wyjaśniając, że sześć lat od śmierci poety to zbyt krótki okres czasu, żeby ocenić jego dorobek.
            Przy całej mojej sympatii i bezkrytycznej akceptacji poczynań członków – a zwłaszcza członkiń – tej światłej partii, mam jednak niejaki problem ze zrozumieniem toku rozumowania posłanki Sobeckiej. Niewątpliwie wina jest po mojej stronie, a konkretnie upatrywałbym jej w brzydkiej skłonności do analizowania, której to cechy niepomiernie się wstydzę i nijak nie umiem się z niej wyleczyć. Bardzo bym chciał przyklasnąć pani Sobeckiej, pogratulować trzeźwości spojrzenia i merytorycznej uczciwości. Oto zimna kobieta, chłodno patrząca na świat, odporna na nowinki i nie ulegająca bieżącym emocjom. Cóż znaczy sześć lat? Literatura jest wieczna i w tej optyce winniśmy ją oglądać. A teksty, które nie przetrwają przynajmniej pięciuset lat, są bezwartościowe.  Okażmy więc nieco rozwagi i cierpliwości. Fetować Miłosza zawsze zdążymy, zwłaszcza że – jak nam obwieszcza nasza posłanka – wkrótce za sprawą zdumiewających osiągnięć współczesnej medycyny, będziemy bez problemu dociągać nawet do sto dwudziestki. Czymże jest zatem marne dziewięćdziesiąt trzy lata życia poety, którego wielkość jest w dodatku nader problematyczna? Jakaż byłaby konfuzja, jakiż niesmak i wstyd po całym świecie, gdybyśmy wskutek własnej nierozwagi jęli świętować urodziny poety, a tymczasem mozolne badania kompetentnego gremium uczonych wykazałyby, iż rzeczony poeta najzupełniej nie jest tego warty? Skutki takiej lekkomyślności, takiego pośpiechu i rozgorączkowania ciągnęłyby się za nami długie lata. Kto wie, ilu znakomitych i czysto polskich poetów wzdragalibyśmy się potem czcić w obawie, że cześć oddalibyśmy im – niewczesną? Miałoby to druzgocący wpływ na kształt polskiej kultury i naszego młodzieży chowania. Bo i jakiż dalibyśmy jej przykład organizując uroczyste akademie, debaty, koncerty i spotkania oddając w ten sposób honory komuś, kto z jakiegoś powodu na to nie zasługuje? Pamiętacie to opowiadanie Mrożka? Dyrektor zoo okazał się karierowiczem. Zamiast kupić prawdziwego słonia, z powodów oszczędnościowych kupił gumową atrapę i kazał ją nadmuchać. Kiedy przyszedł silny wiatr, słoń uniósł się w powietrze i odleciał. Miało to fatalny wpływ na młodzież, która akurat odwiedzała zoo. Nie tylko opuściła się w nauce, ale także zaczęła pić i palić. A najgorsze było to, że przestała wierzyć w słonie. Całkowicie i nieodwołalnie.
            Pojmujecie tedy, jaka ciąży na nas, dorosłych, odpowiedzialność za młodzieży chowanie i z jaką ostrożnością należy dobierać i hołubić autorytety? Doprawdy, sześć lat na ocenę dorobku poety to jak mgnienie oka. Któż w mgnieniu oka jest w stanie ocenić dorobek kogoś tak płodnego, jak Czesław Miłosz?
            No dobrze. Skoro jednak z takim entuzjazmem odnoszę się do roztropności posłanki Sobeckiej, to skąd moje wątpliwości? Dlaczego nie stanę się orędownikiem zdrowego rozsądku i dlaczego nie będę za posłanką mojej ulubionej partii nawoływał do powstrzymania się od zbyt pochopnych działań? Winny jak zwykle jest mój krytycyzm i słabość do myślenia. Doprawdy, gdyby nie to, że potrafię myśleć, i to w dodatku myśleć krytycznie, już dawno bym się zapisał do PiS-u. Przyjdzie jednak czas, że się pozbędę tej okropnej, wstydliwej przywary i już nic nie przeszkodzi mi zostać członkiem tej zasłużenie silnej i godnej najwyższego szacunku partii. Jakiż to będzie dla mnie zaszczyt! Jaka radość!
            Do rzeczy. Jako człowiek niedoskonały (ale wytrwale pracujący nad sobą), niestety, myślę. I myślę sobie, że skoro sześć lat to za mało, żeby ocenić, czy człowiek jest godny szacunku czy nie, to ja w takim razie nie wiem już nic. O posłance Sobeckiej usłyszałem po raz pierwszy przed kilkoma dniami. To zbyt krótki okres czasu, żeby ocenić jej dorobek. A może się myli? Wierzę, że nie, ale skoro można przestać wierzyć w słonie, to znaczy, że można przestać wierzyć we wszystko, a więc także i w Sobecką. Jakże to – miałbym zostać bez autorytetu tylko dlatego, że posłanka Sobecka żyje? Z najwyższym trudem przychodzi mi sformułowanie poniższej myśli, ale skoro myślę – choć nie chcę – to muszę myśleć uczciwie. Posłanka Sobecka, jeżeli ma mieć rację, musi umrzeć. I to umrzeć dawno temu. Przynajmniej pięćset lat temu. Tylko to dałoby kompetentnemu gremium uczonych czas na mozolne zbadanie, czy myśl rzeczonej posłanki jest cokolwiek warta. Bo jeżeli nie, zmarnujemy kapitalną okazję, żeby „siedzieć głośno”, to znaczy mówić głośno o człowieku, którego dorobek jest nie do przecenienia, zwłaszcza co się tyczy chowania młodzieży.
            Oby się jednak nie okazało, że człowiek, żeby ocenić jego rozumność, wcale nie musi umierać. Wyjaśniłoby to przy okazji zagadkę, dlaczego niektórzy stają się uznanymi autorytetami (albo uznanymi kretynami) już za życia. I doprawdy, nie chciałbym, żeby najbliższa okazja do debaty nad Miłoszem pojawiła się dopiero za lat dwadzieścia, to znaczy w sto dwudziestą rocznicę jego urodzin tylko dlatego, że ktoś się okazał kretynem.

czwartek, 5 sierpnia 2010

Crossgate

            Przed pałacem prezydenckim stanął krzyż. Postawili go harcerze, chcąc w ten sposób uczcić zmarłego w kastrofie lotniczej prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Władze, w porozumieniu z kościołem, postanowiły przenieść krzyż do jednego z kościołów. Nie przewidziano jednak fanatycznego oporu obrońców krzyża, którzy inwektywą, modlitwą i ordynardną przemocą wymogli pozostawienie krzyża na miejscu, dostawiając do niego pomniejsze krzyże, często klecone z byle patyków.
Nikt, wliczając w to zagranicznych korespondentów, nie ma wątpliwości, że za intrygą stoi partia brata zmarłego prezydenta, bez najmniejszych skrupułów zagrzewającego obrońców do wytrwałości. Sprawy już bowiem zaszły tak daleko, że dzisiaj niepodobna określić swojej religijno-narodowej tożsamości, bez uwzględnienia afery krzyżowej, owej żałosnej, idiotycznej crossgate. Zarządzanie naszym stosunkiem do afer to aktualnie najskuteczniejsza metoda na podporządkowanie sobie polskiego społeczeństwa, które jest, pora to powiedzieć wprost, nadzwyczaj głupie. Wyjaśnia to przy okazji, dlaczego afery w Polsce wybuchają, dlaczego muszą wybuchać. Nie dorobiliśmy się bowiem jeszcze elity, która potrafiłaby przejąć w Polsce władzę bez pasożytowania na naszej głupocie.
Oto postpolityka w najczystszej postaci. To już nie jest polityka prowadzona innymi środkami. To inne środki zamiast polityki.

wtorek, 13 lipca 2010

Natchnienie




     Tylu, tylu ludzi, których jedyny związek z literaturą jest taki, że ich pospolitość stanowi natchnienie dla naszych tekstów!

niedziela, 11 lipca 2010

Wybory w kratkę

            Sprawa jest poważna. Jak alarmuje szefowa poznańskiego klubu PiS Małgorzata Stryjska, kratka przy nazwisku Jarosława Kaczyńskiego na karcie do głosowania była o dwa milimetry mniejsza od kratki przy nazwisku Bronisława Komorowskiego. Wskutek tego osiemdziesięcioletnia ciocia szefowej musiała podrzeć swoją kartę, bo omyłkowo zagłosowała na Komorowskiego. W dodatku kratka Kaczyńskiego była narysowana cieńszą linią, co – jak zauważa Stryjska – „działało na podświadomość głosujących”

            Teraz już wiemy, w jaki sposób zdobywa się w Polsce władzę. Nie potrzeba do tego ani sensownych, merytorycznych programów wyborczych, ani szlachetnej przeszłości i imponujących kompetencji, niepotrzebne są kosztowne kampanie wyborcze, nieomal niepotrzebni są nawet wyborcy. Wystarczy odrobina tuszu i wyborcy jak automaty, „omyłkowo” zagłosują na tego, kogo trzeba.
            I ten genialny (i tani) sposób na zwycięstwo wynaleziono właśnie u nas, w kraju nad Wisłą. Polska znowu zadziwiła świat.

            Zanim jednak otrąbimy zwycięstwo i opatentujemy prosty i efektywny sposób na wygraną w wyborach musimy, jak to bywa w przypadku każdego wynalazku, wpierw rozwiązać pewne trudności natury technicznej. Pierwsza trudność wiąże się z koniecznością posiadania w danym kraju określonej ilości starszych pań ze skłonnościami do stawiania krzyżyków w małych kratkach. Bądźmy bowiem wyrozumiali dla pani Stryjskiej i nie traktujmy jej jak histeryczki, która bez powodu wszczyna alarm. Jest rzeczą oczywistą, że gdyby to był jednostkowy przypadek, sprawa nie warta byłaby wzmianki. Skoro jednak pani Stryjska „zachęca” dziennikarzy do „zbadania sprawy”, wniosek nasuwa się jeden. W Polsce władza zależy od starszych pań. Bo są główną siłą wyborczą. Bo jest ich wystarczająco dużo, żeby swoją liczebnością (choć niekoniecznie wolnym wyborem) ustalić status quo w państwie. Zatem: kto sobie podporządkuje starsze panie, ten sobie podporządkuje państwo. Nie wiem wprawdzie, kto i na podstawie jakich badań doszedł do takich wniosków, ale najwyraźniej uznał je za niepodważalne i w oparciu o nie skonstruował szatański plan, który jak wiemy zakończył się sukcesem. Bo starsze panie jak jeden mąż (właściwie jak jedna żona, babcia, kochanka, wdowa, etc.) zagłosowały na Komorowskiego. Nie przewidziano tylko jednego. Że ciocia pani Stryjskiej wykaże się niespotykaną u starszych pań przenikliwością i w porę dostrzeże oszustwo (podarła kartę!). Brawa dla cioci! Być może ten drobny incydent przy urnie będzie na miarę owego drobnego incydentu w hotelu Watergate. Incydent uruchomił efekt lawiny, która jak pamiętamy z historii, skutecznie zmiotła z urzędu prezydenta USA, Richarda Nixona.
            Są już pierwsze efekty lawiny. Pani Stryjska otrzymała „dwa maile i trzy telefony” w tej sprawie. To wyraźny sygnał, że społeczeństwo zauważyło manipulację.

            Kolejna trudność również nie jest błaha i bez wątpienia również się wiąże z tymi samymi tajemniczymi badaniami w których meandry pani Stryjska jakimś sposobem została wprowadzona. Bo nie sądzę, żeby wskutek własnego widzimisię twierdziła, że wyborca o ugruntowanych poglądach, zdecydowany na kogo oddać głos, jak tylko zobaczył kartę do głosowania z wybrakowaną kratką przy nazwisku Kaczyńskiego, otrzymał podświadomy imperatyw: głosuj na Komorowskiego! Jednak najwyraźniej tak było i znaczna część społeczeństwa uległa podprogowej manipulacji. Doprawdy, rad bym poznać owe badania, na których oparła się pani Stryjska. Rad bym poznać zależność pomiędzy wielkością kratki a nazwiskiem kandydata. Dlaczego akurat grubsza kratka jest lepsza od cieńszej? Czy cieńsze kratki działały wyłącznie na podświadomość starszych pań, czy całego społczeństwa? Czy te wybory były eksperymentem społecznym, czy już gdzieś wcześniej działanie kratek zostało przetestowane? Pytań jest bez liku i kiedy otrzeźwione społeczeństwo słusznie wymusi powołanie speckomisji, sprawa owych badań będzie musiała zostać wyjaśniona w pierwszej kolejności. Kto i gdzie je przeprowadził i skąd pani Stryjska miała do nich dostęp?
            Żeby była jasność. Nie jestem paranoikiem i nie dopatruję się wszędzie układu, spisku, etc. Ale przecież jakieś badania musiały istnieć i na nich oparła swoje wnioski pani Stryjska. W przeciwnym razie rzeczona pani nie wie co mówi, a zarzuty o manipulację są jedynie desperacką próbą siania zamętu. Bo albo była manipulacja i Komorowskiego (lub przynajmniej ludzi odpowiedzialnych za jego kampanię) należy wsadzić do ciupy, albo pani Stryjska postanowiła zasłużyć sobie na trwałe miejsce w Polskiej Anegdocie Politycznej (jeżeli jeszcze nie ma takiego pojęcia, to je właśnie wymyśliłem), tuż obok Ewy Sowińskiej, która odkryła, że  jeden z Teletubisiów, Tinky Winky, jest gejem, bo nosi torebkę, a nie jest dziewczynką.

            Napisałem „wsadzić do ciupy”? Oczywiście, że za kratki! Najlepiej grube. Jednak prywatnie jestem za tym, żeby sprawę wyciszyć, pozbyć się komplikacji, a osobom domagającym się wyjaśnienia „jak jest naprawdę”, zatkać usta. Bo nade wszystko zależy mi na patencie. Chcę usłyszeć i zobaczyć, jak światowe serwisy informacyjne jednym głosem mówią: Polska znów zadziwiła świat! Pięknie będzie…


poniedziałek, 21 czerwca 2010

Zły obywatel

       Dojść do takiego stanu skupienia wewnętrznego, że się nie pamięta nawet nazwiska aktualnie panującego władcy.

Ów zachwyt na twarzy mojej znajomej, kiedy w początkach prezydentury Lecha Kaczyńskiego pomyliłem się i powiedziałem „prezydent Kaczkowski”. Znajoma, wróciwszy właśnie z wielomiesięcznego pobytu w Ameryce Południowej, dopiero po powrocie dowiedziała się, że w Polsce nastąpiła zmiana władzy i z najwyższym trudem znosiła wszechobecne „nowinki” polityczne. Powód? Wróciła nie do swojego świata i tylko na chwilę. Jej własny świat pochłaniał ją do tego stopnia, że wszystko inne było niuansem.
Istnieje wcale liczna i najczęściej niedoceniana grupa ludzi, którzy zaabsorbowani sprawami ducha, kultury lub nauki, odnajdą się w dowolnym niereżimowym systemie bez potrzeby włączania w jego afirmację lub negację. Inteligentni i przenikliwi, czują potrzebę zmiany świata, owszem, ale własnego. Subtelny badacz Heideggera i błyskotliwy politolog niekoniecznie żyją w tym samym świecie, choć mają te same uprawnienia wyborcze. Dla pierwszego sprawą kapitalnej wagi będzie kwestia przezwyciężenia metafizyki na gruncie rozumu zachodnioeuropejskiego; drugi nie spocznie, dopóki kraj nie pozna jego komentarza do aktualnych wydarzeń politycznych. Kupują książki w tych samych księgarniach, ale lektury pierwszego nigdy się nie pokryją z lekturami drugiego.
       To nieprawda, że świat zmieniają nieliczni i wyłącznie wskutek inicjatyw odgórnych. To rzadkość, prawda, że nad wyraz chętnie podkreślana w podręcznikach historii. Wszelako większość ważnych zmian w świecie dokonała się powoli, niezauważenie i najczęściej przy dużej dozie nieświadomości bohaterów tych zmian. Ludzi, którym dość było pragnąć uporządkować swój własny świat, żeby, niejako przy okazji, porządkować świat innych. Którzy mierzyli się ze strukturalnymi dolegliwościami porządku społecznego wyłącznie jako osobistymi wyzwaniami. Brakuje przedszkoli? Nie walcząc z tym brakiem, zrobią wszystko, żeby dla swojego dziecka znaleźć miejsce w którejś z tych deficytowych placówek. Jako kobiety zarabiają mniej? No to poszukają pracy, w której zarobią więcej. Z jakiegoś powodu doświadczają wykluczenia społecznego? Więc napiszą książkę o szacunku dla Innego.

       Tak rzadko doceniane inicjatywy oddolne, podejmowane przez ludzi, którzy pozornie „nie robią nic”. Owszem, poza tym, że zmieniają świat, w pierwszym rzędzie własny. Profesor Cezary Wodziński, zapytany w którymś z wywiadów o poglądy polityczne powiedział: „Nie jestem ani z lewa, ani z prawa. Jestem z Ublika”. (Ublik – wieś na Mazurach). I oto w Lublinie na wykłady profesora Wodzińskiego z cyklu „Jak żyć”, każdorazowo przybywają tłumy zainteresowanych. I to pomimo (a może właśnie dlatego), że Wodziński ani słowem się nie zająknie o polityce – jak to? Można żyć bez polityki? Nietzsche: „Oto artysta, jakiego lubię, dwóch tylko pragnie rzeczy: swego chleba i swej sztuki”… kapitalna charakterystyka inicjatyw oddolnych. Tak budują świat ludzie, którzy pozornie nie robią „nic”.

       Nie dajmy się zwieść bałamutnym twierdzeniom, że głosowanie to nasz obowiązek, bez mała święty. Że nie po to mamy demokrację, żeby teraz lekkomyślnie ignorować jej zdobycze. Rzeczona bałamutność ma przynajmniej podwójny charakter. Po pierwsze, dochodzi tu do radykalnego pomieszania praw i obowiązków obywateli. Prawo do głosowania gwarantuje nam Konstytucja, ale bynajmniej do tego nie zmusza. Ładnie by wyglądało nasze społeczeństwo, gdyby ludzi wsadzano do ciupy lub przynajmniej karano grzywną za złamanie Konstytucji poprzez odmowę skorzystania z jakiegoś prawa (gwarantowanego zresztą przez tęże Konstytucję). A przecież prawo tym się różni od obowiązku, że daje możliwość wyboru; zatem prawo do głosowania jest równo-prawne z prawem do niegłosowania. Doprawdy, nie można mieć nikomu za złe, że skorzystał ze swojego prawa, jakiekolwiek by ono było.
       Bałamutność drugiego rodzaju jest bardziej subtelna i wyrafinowana. Najczęściej też umyka umysłowości poddanej ideologicznemu i moralnemu szantażowi: nie podoba ci się demokratycznie wybrany rząd? A głosowałeś? Nie? To do kogo masz pretensje? Intelektualna miałkość takiej argumentacji nie jest łatwa do dostrzeżenia. Wsparta moralnym tuningiem, z całą impertynencją wynikającą z przekonania o własnej słuszności, natychmiast zaczyna sobie rościć prawo do rozstrzygania o słuszności danych postaw społecznych. I ofiara, przygnieciona zręcznie narzuconym poczuciem winy za aktualny porządek społeczny (trzeba było głosować!) ma, mówiąc kolokwialnie, „pozamiatane”.

       Bez względu na niewygodę z tym związaną, spróbujmy się jednak zmierzyć z poczuciem winy za bycie „złym obywatelem” i kto wie, może w konsekwencji odrzucić je? Co do mnie, wizyty przy urnie wyborczej poniechałem, ponieważ żaden z liczących się kandydatów nie reprezentuje moich poglądów na świat, społeczeństwo, Boga, policję, etc. Że ewentualnie może moje poglądy reprezentować któryś z nieliczących się kandydatów? – Jakież, u licha, ma to znaczenie? Niedzielę wyborczą znacznie pożyteczniej spędziłem na lekturze, aniżeli tracąc czas na jałową wyprawę do punktu wyborczego, umieszczonego w pobliskim klasztorze.
       Konsekwencje? Pospekulujmy. Prezydentem zostaje K., zgodnie zresztą z przewidywaniami. Prezydent K., także zgodnie z przewidywaniami, nie spełnia większości swoich obietnic wyborczych. Nie zajmuje się również sprawami, wprawdzie istotnymi, którymi nie obiecywał się zająć, ale to mu akurat w tym kontekście można „wybaczyć”. Rychło, i zresztą także zgodnie z przewidywaniami, rozczarowuje sporą część swojego elektoratu, nie mówiąc już o pozostałych.
       I czyja to wina?
       Moja, bo nie głosowałem. Czyżby? A gdybym na niego zagłosował, to przez to zmieniłby się w męża opatrznościowego Polski? Czy byłby nim nawet wtedy, gdybym głosował na któregoś z jego konkurentów? Oddanie przeze mnie głosu, obojętnie jakiego, zbawiłoby Polskę? Należy to powiedzieć wprost: nie istnieje żadna zależność pomiędzy aktem głosowania, a jakością wybranej władzy. Wciąż twierdzicie, że przez to, że nie głosowałem, mamy teraz marnego prezydenta? Sąsiad głosował. Jego głos przecież niegorszy od mojego. Zatem ma prawo czuć się oszukany: głosował, a prezydent jaki jest, taki jest.
       Co innego, gdybym ja głosował. Polska byłaby wspaniałym miejscem rządzonym przez wspaniałego człowieka. Czyżby?

       Odróżnijmy na zawsze wartość arytmetyczną głosu wyborczego do wartości symbolicznej. Albowiem to właśnie pomieszanie tych dwóch wartości zmusza osoby odmawiajace głosowania do wzięcia na siebie spreparowanej winy i odpowiedzialności za ewentualny fatalny stan rządzenia państwem. Arytmetycznie jest różnica, czy się głosuje na kandydata mającego 43% czy 0,3% poparcia, bo to właśnie preferencje osób upoważnionych do głosowania pozwoliły na uzyskanie takiego wyniku. I dlatego głos głosowi nierówny, albowiem tylko określona pula głosów przełoży się na zadowalający wyborców (i wybranego, rzecz jasna) wynik. Jakiż tedy – z arytmetycznego punktu widzenia – jest sens oddawania głosu, o którym z góry wiadomo, że pójdzie na marne? Doprawdy, zamiast tego lepiej się oddać pouczającej lekturze.
       Wartość symboliczna? Jest rzeczą cholernie istotną, że mamy prawo głosować, zarówno na jednego jak i na drugiego kandydata. Symboliczny charakter uczestnictwa w akcie głosowania w jakiś sposób unieważnia słupki sondażowe i zrównuje ze sobą wszystkich kandydatów, niezależnie od poparcia. Zrównuje także, w co trudno uwierzyć, tych, którzy w tym symbolicznym akcie uczestniczą z tymi, którzy uczestnictwa odmawiają. Uczestnictwo w głosowaniu to żadne kryterium zaangażowania społecznego. Zwłaszcza, gdy ma charakter tylko symboliczny. O wiele istotniejsze jest to, co się czyni oprócz, albo wręcz zamiast tego: oddaje lekturze, pisze książkę lub przygotowuje dziecko do przedszkola.