środa, 3 listopada 2010

Dopalacze, środki psychoaktywne i redukcja szkód

To uzależnienie jest problemem, a nie narkotyki.
Nie usuwa się wiejskich bijatyk, likwidując sztachety.
Tomasz Piątek

         Nasz wspaniały rząd, który w pamiętnym czasie obiecywał cuda (przed wyborami, bo potem już nie musiał), jakiś czas temu uczynił dopalacze nielegalnymi. I pozamykał sklepy, w których najzupełniej legalnie można było nabyć toksyczny syf niewiadomego pochodzenia. Syf, który wprawdzie działał jak narkotyk, ale jako że to był „produkt kolekcjonerski, nie do spożycia”, to można go było bezkarnie „kolekcjonować”. Jak kto chce: doustnie, przez nos, za pomocą strzykawki… jak narkotyk.
         Raz i ja miałem okazję odwiedzić sklep dla koneserów kolekcji wszelakich, a następnie wejść w bliższą styczność z jednym z takich kolekcjonerskich produktów. Bodaj najciekawszym (a właściwie jedynym) doznaniem związanym z rzeczonym produktem, był żart mojego towarzysza, mówiącego do sprzedawcy, że mu się te produkty „słabo kolekcjonują”. Poza tym żartem, który mnie onegdaj, w sklepie, ubawił setnie, żadnych innych doznań związanych z kolekcją nie miałem.
         (Ważne dla wszelkiej maści zboczonych kronikarzy: to, że coś się koledze „słabo kolekcjonowało” nie oznaczało, że tak powiem, szybkiego ukolekcjennienia się dopalacza. Oznaczało po prostu, że intensywność wrażeń związanych z kolekcjonowaniem, była mizerna).        
         Niewykluczone, że mieliśmy do czynienia ze „słabą” kolekcją. Niewykluczone, że kolekcjonowanie dopalaczy wcale nie jest mocną przygodą.
        
         Właściwie, to należałoby tylko przyklasnąć rządowi. Oto wreszcie zakończył tę jawną i bezczelną hipokryzję. Nikt już nie robi z nas idiotów wmawiając, że narkotyczne specyfiki to produkty kolekcjonerskie, nie do spożycia. Koniec z legalnym obrotem środkami, których składu nie znamy, a które niczym, albo niewiele się różnią od słusznie zakazanych narkotyków.

         Słusznie? Akurat. Koniec? Bzdura i hipokryzji ciąg dalszy.

         Zwykły kiosk z gazetami. Biletami autobusowymi, krzyżówkami, gumami do żucia i oczywiście, papierosami. Na opakowaniu każdej paczki papierosów widnieje olbrzymi, zajmujący jedną trzecią powierzchni napis: PALENIE ZABIJA. Jakże to? Oto mogę legalnie kupić trującą substancję, która może mnie zabić, mogę kupić papierosy, a w sąsiednim sklepie alkohol, a nie mogę legalnie kupić grama trawki, która, poza krótkotrwałym i przyjemnym rozmiękczeniem myśli nie niesie ze sobą większych szkód? Oczywiście: długotrwałe palenie trawki zwiększa ryzyko raka krtani (ale nie dlatego, że narkotyk, ale że dym); oczywiście: po jakimś czasie robią się „dziury” w mózgu i człowiek ma problemy z koncentracją. Ale trawka NIE ZABIJA. Ani nie uzależnia. A fajki i wóda tak. A mimo to za posiadanie grama trawki mogę trafić do ciupy, a za palenie w miejscu publicznym, na przykład na przystanku, nie dostanę nawet mandatu, chociaż przecież śmiertelnie truję nie tylko siebie, ale i innych.
        
         Wielka szkoda, że premier Tusk osobiście nie zamknął jednego ze sklepów z dopalaczami. Sukces byłby wtedy jeszcze większy. Podobnie, jak jeszcze większa byłaby hipokryzja, a ta jest potrzebna jeszcze bardziej, niż sukces w rozwiązaniu problemu narkotykowego. Bo i kogóż obchodzi, co się będzie działo potem? Ważne, że te okropne miejsca w których sprzedawano te okropne rzeczy niewiadomego pochodzenia są już zamknięte. Nasza młodzież jest bezpieczna.

         Jest? Akurat.

         Nasze wychowane na hipokryzji, mieszczańskie społeczeństwo dostało swoją daninę praworządności. Nareszcie ktoś zrobił z tym porządek (brawo, panie premierze!). Takich działań nam potrzeba. Zdecydowanych, spektakularnych, pokazujących jednoznacznie, że rząd rozumie porządnych obywateli, którym nie w smak, że młodzi ludzie, zanim pójdą na dyskotekę, obowiązkowo muszą się jeszcze naćpać.

         Mnie też to nie w smak. Choć się wcale nie uważam za porządnego obywatela. Rzecz w tym, że zamknięcie sklepów nie rozwiązało problemu. A ich wcześniejsze otwarcie też go nie stworzyło. Problem był, jest i będzie. Jedynie w międzyczasie jedynie grupa ludzi wymyśliła sposób w jaki można na tym legalnie zarobić. Teraz to się skończyło, ale problem pozostał.
         Bo przecież klienci, którzy wieczorami, zwłaszcza w weekendy, tworzyli kolejki do sklepów z dopalaczami, nie wzięli się znikąd. Skądś wiedzieli, że zioła i tabletki są extra. Ktoś kiedyś spróbował nielegalnej trawki. Może ecstasy. Może amfetaminy. Nieważne. Potem zupełnie legalnie i za niewielkie pieniądze mógł zakupić zamiennik, który wprawia w podobny stan i daje przyjemne uczucie rozmiękczenia myśli. Że nie wiadomo, co się tak naprawdę bierze? Kogo to obchodzi? Kupując wcześniej nielegalnie stuff u dilera też się nie wiedziało, za co się tak naprawdę płaci i było ok.
         Tak więc, co potem? A właściwie, co teraz? To znaczy w sytuacji, kiedy premier, który ostro się wziął za używki, zamknął sklepy z dopalaczami? Pozbawiona legalnych narkotyków młodzież pokornie wróciła do monopolowych po wódę i fajki, które wprawdzie zabijają, ale są legalne, więc sytuacja stała się na powrót normalna. Problem zniknął z oczu oburzonych mieszczuchów. A, jak wiadomo, problem niewidoczny, to problem nieistniejący.
         Tyle o schlebianiu mieszczańskiej moralności.

         Trochę faktów. Fakty biorę z prezentacji Kasi Malinowskiej-Sempruch, którą przygotowała dla Krytyki Politycznej. Kasia Malinowska-Sempruch, współpracująca z Fundacją Sorosa, jest światową ekspertką od spraw polityki narkotykowej. Rzadko ją można zastać w kraju, więc tym bardziej wypada docenić, że tego upalnego, sierpniowego dnia, zgodziła się poświęcić nam – KP – kilka godzin i przedstawić faktyczne oraz możliwe sposoby rozwiązywania problemu narkotykowego. Zatem fakty. Aktualna polska polityka wobec środków psychoaktywnych (powinniśmy się przyzwyczaić do tego pojęcia, znacznie szerszego, niż narkotyki) wygląda następująco: nadrzędny cel – całkowita abstynencja społeczeństwa. Metody: polityka oparta na strachu oraz przekonaniu, że używanie musi prowadzić do uzależnienia; edukacja społeczeństwa na temat środków psychoaktywnych, której celem jest zapobieganie ich używaniu; traktowanie wszystkich użytkowników jako uzależnionych. Innymi słowy, absolutyzacja zła związanego z używaniem narkotyków i zepchnięcie ich użytkowników na margines „zdrowego” społeczeństwa. Oto używanie konopi w ciągu ostatnich 12 miesięcy wśród osób w wieku 15-34 lat w krajach europejskich (dane z 2006 roku). Na pierwszym miejscu jest Hiszpania (ponad 20% paliło trawę), na drugim Czechy (19%, dane z 2004 roku), na trzecim Francja i Włochy (po 17%). Polska (dane z 2006 roku, teraz mogą się nieznacznie różnić), znajduje się na odległym, 19 miejscu z 5% regularnych użytkowników trawy.
Jak wygląda polska polityka narkotykowa? Jest bardzo surowa. Jest jedną z najsurowszych w Europie. Rocznie, za posiadanie narkotyków, skazuje się tu kilkanaście tysięcy ludzi. Wynika to z ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii z roku 2005, która przewiduje za posiadanie nawet najmniejszych ilości narkotyków na własny użytek, karę do 3 lat pozbawienia wolności. Według badań Instytutu Spraw Publicznych, prowadzi to do sytuacji, w której policja podnosi sobie statystyki kosztem użytkowników.
Od narkotyków uzależnia się przeciętnie co dziesiąty użytkownik, czyli 10%. Lub, mówiąc inaczej, 90% użytkowników narkotyków NIE UZALEŻNIA SIĘ.
I teraz coś naprawdę ciekawego. Na zlecenie HCLU w 6 krajach (w tym w Polsce) przeprowadzono badanie w którym zapytano, dlaczego respondenci nie sięgają po narkotyki. We wszystkich krajach odpowiedzi były niemal identyczne (inne były jedynie proporcje pomiędzy poszczególnymi typami odpowiedzi). I tak, najwięcej osób nie sięga po narkotyki, ponieważ uważa, że jest to szkodliwe dla zdrowia. Na drugim miejscu znalazła się odpowiedź, że narkotyki nic nie dodają do mojego życia. Na trzecim i na czwartym miejscu (w zależności od kraju) były odpowiedzi: nie lubię odczuwać efektów działania narkotyków oraz zażywanie narkotyków jest zabronione przez prawo.

Co wynika z powyższych danych? Przede wszystkim, szalona nieskuteczność polskiej polityki antynarkotykowej. Po pierwsze, termin „narkotyki” uwzględnia tylko część niebezpiecznych środków psychoaktywnych (np. pomija specyfiki ogólnie dostępne w aptekach lub odurzające środki chemiczne, takie jak klej), przez co przeciwdziałanie narkomanii jest sztucznie zawężane i uwzględnia – także w oficjalnych statystykach – tylko niektóre aspekty zagrożeń. Po drugie, przeciwdziałanie oparte na zakazie i zastraszeniu w ogóle nie spełnia swojej roli. Nie istnieje związek pomiędzy surowością prawa, a ilością spożywanych narkotyków. Ludzie rezygnują z sięgania po narkotyki nie dlatego, że są zakazane, ale że cenią swoje zdrowie lub jest to sprzeczne z ich stylem życia. A ci, którzy chcą po nie sięgnąć, i tak to zrobią, bez względu na zakazy. Po trzecie, penalizacja posiadania narkotyków także na własny użytek sprawia, że policja woli zrobić „nalot” na dyskotekę i zwinąć dziesięciu naćpanych małolatów (w ciągu jednego weekendu można tym sposobem zamknąć nawet setkę „przestępców”, niż żmudnie rozpracowywać kilku, względnie kilkunastoosobowy gang wytwarzający i dystrybuujący narkotyk. Statystyki nie czynią pomiędzy nimi rozróżnienia, a to pierwsze jest zdecydowanie łatwiejsze.
To zresztą element spójnej logiki wychodzącej od aksjomatu, że narkotyki to zło. Zatem ci, którzy po nie sięgają, są także źli. Słusznie się ich tedy zamyka i poddaje ostracyzmowi społecznemu. "Bo to źli ludzie byli". Powtórzmy zatem za Tomaszem Piątkiem: to nie narkotyki są problemem, ale ich nadużywanie. Tomasz Piątek wie co pisze. Jest byłym heroinistą. "Ludzie myślą, że ćpun/pijak sam jest sobie winien, a jego cierpienia będą przykładem dla innych. Najwyraźniej widzą ich los i jego cierpienie jako element pewnego porządku moralnego i społecznego".

Alternatywą dla strategii penalizującej używanie narkotyków i - w konsekwencji - samych narkomanów, jest strategia przyznająca im takiego samego miejsca w społeczeństwie, jakie ma każdy inny chory. Bo uzależnienie to choroba, nie przestępstwo. Jeszcze raz Piątek: "Uzależnienie to nie jest wina ani poważny problem społeczny. To jest problem medyczny. Ani moraliści ani społecznicy nie mają racji. Ale uwaga: społecznicy budzą większe zaufanie". A skoro to problem medyczny, to należy do dziedziny medycyny, a nie moralności.
(Pamiętny wieczór, kiedy z przyjacielem wzięliśmy grzybki, legalnie zresztą zakupione. Kiedy przyjaciel uległ panice, panice uległem i ja i zadzwoniłem na pogotowie. Kobieta po drugiej stronie drutu - Dyspozytorka? Lekarka? - surowym tonem napomniała nas, że takie są skutki zażywania narkotyków. Nie wspomniała tylko, że rzucenie się na kolana i gorące pacierze będą najlepszym lekarstwem na zło, jakie popełniliśmy)
Alternatywą jest redukcja szkód (harm reduction). Co to takiego? Myślenie oparte na kalkulacji. Jeżeli moje moralne oburzenie sprawia, że lepiej się czuję ja, a nie narkoman, to należy sprawić, żeby to raczej narkoman się poczuł lepiej, nawet za cenę moralnego dyskomfortu otoczenia. Wygląda to na przykład tak, że jeżeli już narkoman musi ćpać, to dajmy mu czystą strzykawkę, żeby się przy okazji nie zaraził wirusem HIV. Prewencyjnie zaś, zamiast straszyć młodzież degenerującymi skutkami zażywania narkotyków i ciupą (w praktyce się to nie sprawdza), propagujmy zdrowy styl życia, taki, w którym nie ma miejsca na narkotyki.

Jak wygląda program redukcji szkód? Oto jej założenia (znowu Kasia Malinowska-Sempruch): abstynencja może być dla wielu najlepszym efektem leczenia, ale nie jest ani warunkiem wstępnym, ani wymaganiem stawianym pacjentom; filozofia niskiego progu - rozpoczynanie pracy z ludźmi w miejscu, w którym się akurat znajdują; wyzwanie rzucone stygmatyzacji użytkowników; podbudowywanie uczestników; współpraca z klientem przy doborze sposobu leczenia.
Zatem: nie rzucasz, ale chcesz brać mniej? - Świetnie; nie izolujemy cię w zakładzie o podwyższonym reżimie, ale staramy się pomóc ci w twoim naturalnym środowisku; nie jesteś gorszy, jesteś chory; dasz sobie radę, my ci pomożemy; wspólnie ustalimy najlepszy sposób w jaki cię możemy wyciągnąć z tego bagna.
Proste?
Oczywiście, że nie. Najpierw bowiem trzeba zobaczyć w uzależnionym człowieka, a nie bandytę, złodzieja, degenerata, etc.
Jak wyglądają działania na rzecz redukcji szkód? Program wymiany igieł i strzykawek; pokoje iniekcyjne; leczenie substytucyjne (metadon, buprenofrina); leczenie retrowirusowe; zapobieganie przedawkowaniom.

Pozornie jest to proste: akcja-reakcja. Logiczne, chłodne i skuteczne. Człowiek ma problem, to szukamy sposobu w jaki może się tego problemu pozbyć. Jak to wygląda dzisiaj? Wina-kara. To człowiek jest problemem. A społeczeństwo szuka sposobu w jaki się go pozbyć - problemu, człowieka, na jedno wychodzi. I znowu Piątek (napisał cholernie dobry tekst o uzależnieniu): "Kochany - mówi do Jana Kowalskiego - tym śmieciem akurat nie musisz się przejmować. On ma za swoje. I bardzo dobrze. Jak odmrozi nerki na chodniku, jak porzyga żółcią, jak go wsadzą do więzienia, jak go grypsera zgwałci nogą od taboretu, jak dostanie HIV/HCV/HBS i innych wirusów, jak umrze - to może się w końcu nauczy, że nie wolno ćpać/chlać. A jak nawet się nie nauczy, to jego los będzie przestrogą dla innych. Niech zdycha na ulicy, na oczach wszystkich. Niech media plują na niego i straszą nim dzieci. Niech będzie przykładem".
Redukcja szkód zostanie zaakceptowana dopiero wtedy, kiedy zobaczymy w uzależnieniu problem medyczny, a nie społeczny lub moralny. Dopiero wtedy zostanie zaakceptowany chłodny, logiczny i skuteczny dyskurs, który można rozwiązać na lini przyczyna-skutek, a nie wina-kara. Jeszcze raz filozofia redukcji szkód w praktyce (Kasia Malinowska-Sempruch): alternatywa dla modelu moralizatorskiego oraz penalizującego, kryminalizującego; akceptacja ryzyka jako elementu życia; przesunięcie akcentu z abstynencji w kierunku redukcji szkód wywołanych przez używanie narkotyków; 80% czegoś jest lepsze, niż 100% niczego.
To ostatnie jest kluczowe. Lepiej pomóc niektórym rezygując z "czystych" metod, niż czystymi i jedynie słusznymi metodami nie pomóc nikomu. Dyskurs moralizatorski działa na rzecz spokojnego sumienia mieszczan oburzonych degenerującymi skutkami narkomani (trzeba wreszcie coś z nimi zrobić); dyskurs redukcji szkód działa przeciw degenerującym skutkom narkomani (trzeba wreszcie im pomóc). Akceptacja redukcji szkód wtedy odniesie społeczny sukces, kiedy uznamy, że ważniejsze od naszego dobrego samopoczucia jest zdrowie uzależnionych.
         Ktoś jednak musi nas, mieszczuchów, tego nauczyć. Rząd zaś wyrwał w asyście kamer telewizyjnych kilka sztachet z płotu i ogłosił, że problem wiejskich bójek został rozwiązany. Tymczasem dopalacze to wierzchołek góry lodowej. Niewielki i widoczny fragment niezgłębionego i ukrytego podziemia narkotykowego. Zapewne dlatego tak łatwo tam było pozamiatać.