wtorek, 21 listopada 2017

Audio Video Show - recenzja

Audio Video Show to taka impreza, na której prezentowany jest sprzęt słabo grający, źle zestawiony i niczym nie zaskakujący – ale właśnie dlatego jej odwiedzenie to obowiązek każdego szanującego się audiofila. Żadna inna impreza w Polsce nie da mu tylu możliwości grymaszenia, wybrzydzania, narzekania i – w końcu dla równowagi – wyłowienia w gąszczu prezentowanych systemów jednej czy dwóch perełek, które skłonią go do zapoznania się z czarnorynkowym kursem nerki czy innej niepotrzebnej części ciała. Kto wie, jeżeli trafi się zdecydowany kupiec, będzie można w pakiecie opchnąć też i wiecznie marudzącą swoją lepszą połowę i uzyskane ekstra fundusze przeznaczyć na zakup nowych, ekologicznych kabli zasilających.

Jakoż i ja, w towarzystwie nigdy nie marudzącej Ani (bo obowiązek marudzenia zwykle biorę na siebie) wybrałem się na największe w kraju targi dźwięków i przywiozłem stamtąd garść wrażeń. Kontrybucję z obowiązkowego grymaszenia, wybrzydzania i narzekania obiecuję złożyć uczciwie, co – jak mniemam – da mi równie uczciwe prawo do wyrażenia kilku ochów i achów.

Audio Video Show, w skrócie AVS, odbywało się w trzech lokalizacjach: na Stadionie Narodowym oraz w hotelach Sobieski i Golden Tulip. Żeby zobaczyć, a przede wszystkim usłyszeć wszystkie ekspozycje, nie tylko trzech dni by nie wystarczyło, ale i trzech tygodni. Na szczęście nie było potrzeby słuchania wszystkiego, więc najpierw zrezygnowaliśmy z ekspozycji w Golden Tulip, bo nie było nam po drodze. Zresztą, działo się tam najmniej.

Festiwal niezapomnianych wrażeń rozpoczął się dla mnie w gościnnym apartamencie zaprzyjaźnionej firmy Nomos, która zorganizowała półoficjalne spotkanie z dziennikarzem radiowej Trójki, Piotrem Metzem. Pan Metz, o czym wielu słuchaczy być może nie wie, jest nie tylko miłośnikiem muzyki, ale także sprzętu ją odtwarzającego a także różnego rodzaju jej nośników, często egzotycznych. Czegoż nam nie pokazywał! Plażowy gramofon, który wyglądał jak torba na drugie śniadanie. Machinę z piekła rodem, która zagrała w „Odysei kosmicznej” (jeżeli ktoś pamięta nazwę, proszę o uzupełnienie). Nośnik muzyki wyglądający jak przerośnięta dyskietka (jeżeli ktoś pamięta nazwę... etc.). Pan Metz beztrosko przyznał, że wielu zakupionych urządzeń audio nigdy nie włączył i do wielu nośników nie ma i nie planuje posiadać odtwarzaczy, wielu okazów swojej kolekcji po prostu też już nie pamięta.

I tu pozwolę sobie na uwagę kogoś, kto nie jest kolekcjonerem i właśnie dlatego wie najlepiej, na czym polega kolekcjonowanie. Otóż polega ono na emocjonalnej więzi z przedmiotami określonej kategorii i cała przyjemność kolekcjonowania opiera się na kontemplowaniu tej więzi. Z chwilą, kiedy liczba okazów przekracza naszą zdolność pojmowania, a przynajmniej zapamiętywania, przyjemność zamienia się w abstrakcyjną relację na zasadzie: „pewnie mam, ale musiałbym sprawdzić”. Innymi słowy, może się okazać, że czerpiemy przyjemność nie z samego posiadania, ale z być może najzupełniej mylnego przekonania, że posiadamy. I to być może jest subiektywna granica kolekcjonowania: w momencie, kiedy zapominamy, co mamy, powinniśmy kolekcję zamknąć. A nie, przepraszam, kolekcjonerzy nie myślą racjonalnie i liczy się dla nich wyłącznie okaz, który za chwilę zdobędą, a nie siedemset osiemdziesiąt trzy okazy, które już upolowali. 

Dość dygresji, bo zaraz po Piotrze Metzu, równie półoficjalnie, w buduarze Nomosu pojawił się Ken Ishiwata: wizjoner, konstruktor i niezrównany gawędziarz. Pan Ishiwata posiada ponoć ogromną kolekcję płyt, ale na szczęście dla nas nie rozmawialiśmy o płytach. Dla niezorientowanych – Ken Ishiwata to człowiek, który całe swoje inżynierskie życie poświęcił projektowaniu sprzętu jak najwierniej reprodukującego dźwięk. Zorientowani wiedzą i nie trzeba im tłumaczyć: ten sprzęt dumnie nosił potem logo marantza i jeszcze bardziej dumnie tabliczkę z wygrawerowanym napisem: KI Signature.

Józef Tischner mówił kiedyś, że filozofia, której nie da się przetłumaczyć na góralski, jest bezwartościowa – oczywiście nie należy brać tego dosłownie: chodzi o to, że trzeba umieć o rzeczach trudnych mówić w sposób przystępny. Przypomniały mi się te słowa, kiedy słuchałem pana Ishiwaty: opowiadał o trudnych zagadnieniach elektronicznych językiem prostym i zrozumiałym także dla laików, jakby opowiadał bajkę. Takoż i my byliśmy dziećmi głodnymi pięknych opowieści i dostaliśmy je: pan Ishiwata posiadł rzadki dar sugestywnego przekładu języka elektroniki na język bajki.

Przy okazji anegdota. Pan Ishiwata wyznał, że nie ogranicza się do jednego gatunku muzycznego, ale słucha każdej muzyki. Olga z Nomosu zapytała go, czy hip-hopu także, na co odparł, że oczywiście. Nachyliłem się wtedy do Olgi i z szatańskim, ale na szczęście w półmroku niewidocznym błyskiem w oku wyszeptałem jej do ucha pytanie: „Ciekawe, czy disco polo także”. Cóż, pytanie było w złym guście i całkiem słusznie zostało między nami.


Największą „atrakcją” AVS był najdroższy wzmacniacz świata – warty siedem milionów złotych kolos pod zgrabną nazwą „Pivetta Opera Only”. Stał tuż przy wejściu do strefy AVS na Stadionie Narodowym, więc niepodobna go było przeoczyć. Konstrukcja wizualnie nie wydaje się już tak zgrabna co nazwa i przypomina stetryczałego transformersa. Jak przystało na bestię, jej osiągi mogą przerażać: moc 6x 20kW rms @ 8 ohm w klasie A, pobór mocy: 400V, 450 Amp, 1.85m x 2.5m x 1.85m (po rozłożeniu) i waga półtorej tony.

Pytacie, po co komu takie monstrum? Do salonu wprawdzie się nie zmieści, ale jeżeli ktoś ma własny stadion, zwłaszcza brzydki, to taki koszmarek będzie w sam raz.

Najśmieszniejsze, że funkcją potwora było wyłącznie robienie za tło do selfie, bo najwyraźniej jego wymagania prądowe były poza możliwościami obiektu, w którym straszył. Dość powiedzieć, że jego zasilanie to jeno mały groteskowy kabelek, w sam raz, żeby rozświetlić zamontowane w nim (na stałe?) światełka choinkowe, którymi żarzył się niczym wymarły statek kosmiczny z jakiejś kinowej bredni s-f.

Ci, którzy nie przestraszyli się najdroższego wzmacniacza świata, mieli szansę na doświadczenie subtelniejszych wrażeń, czy pozytywnych, to już rzecz mniej istotna jakby. Było w każdym razie czego słuchać i w czym wybrzydzać, a jeżeli ktoś miał fantazję zachwycić się, to też miał czym.

Teraz z kolei ja będę straszył, ponieważ zdjęcia dokumentujące tegoroczne AVS robiłem wyłącznie telefonem. Cóż z tego, że w plecaku miałem aparat, nawet z dodatkowym obiektywem, skoro przez dwa dni ani razu nie zaszczyciłem go wzięciem do ręki? Trzeciego dnia z czystym sumieniem zostawiłem go w domu, bo przecież nie obraz, ale muzyka jest najważniejsza – jak brzmiało hasło zacnej polskiej firmy Fezz Audio, w której wygrałem koszulkę z takimż hasłem, ale zapomniałem odebrać (mam nadzieję, że wciąż na mnie czeka).


Najsamprzód Yamaha NS-5000, nowe, potężne monitory wizualnie i koncepcyjnie wprost nawiązujące do, przepraszam za brzydkie wyrażenie, kultowych NS-1000. Obiekt mojej czci, przedmiot pożądania do momentu, w którym ich posłuchałem. Ja wiem, że na AVS przestrzeń akustyczna często jest kreowana po partyzancku, ale usłyszałem dźwięk tak suchy i twardy, że wydanie na nie prawie 34 tysięcy wydało mi się grubą przesadą. Niemniej pieszczą oczy niczym najczulsza kochanka i czasami aż chciałoby się jej darować, że kiedy otworzy usta, czar pryska niczym olej ze zbyt mocno rozgrzanej patelni.

Chodząc od pomieszczenia do pomieszczenia można było pomyśleć, że większość wystawców zna tylko jedną płytę: Yello, Touch. Rozbrzmiewała dosłownie wszędzie i człowiek bał się zajrzeć do plecaka, żeby nie wychynęły z niego znajome dźwięki. Miało to jednak tę zaletę, że kiedy w skupieniu wysłuchałem znajomego utworu na zestawie z płaskimi jak decha Ecobox A Priori (w istocie to były „zwykłe”, ale piękne dechy z brzydką jak nieszczęście kopułą basową) to usłyszałem tyle nowych dźwięków, że na nowo zachwyciłem się tą płytą. Człowiek uczy się przez całe życie i nawet nie wie, ile wrażeń może mu zaoferować słuchanie dwóch kawałków desek.


Teraz będzie w telegraficznym skrócie: Wilson Benesch. Przygnębiały nie tylko wyglądem i dlatego nie zdziwiło mnie, kiedy po wybrzmieniu kilkunastu taktów jakiegoś skądinąd interesującego bluesa publika ewakuowała się w panice. My z Anią też czem prędzej uciekliśmy ratując jeżeli nie życie to przynajmniej równowagę psychiczną.

Zeta Zero. Złocone koksowniki, które siały stereo po okolicy niczym dzieci kwiatami na procesji w Boże Ciało. Dźwięki miękkie bardziej, niż babcina pierzyna, a spróbujcie słuchać muzyki zakopani w pierzynę.

Te słabo widoczne kolumny otaczające równie słabo widocznego Piotra Metza to Magico S3 mk2. To właśnie z nich płynął dźwięk zapisany na ulubionych płytach pana Metza. Moim zdaniem – brzmiały bosko i dlatego z zaskoczeniem przeczytałem owe krytyczne słowa Macieja Stempurskiego, nie tyle co prawda pod adresem kolumn, co przygotowujących je do prezentacji osób: „Kompletną porażką było to, jak w piątek po otwarciu wystawy zagrały nowe Magico S3 mk2. Nie rozumiem, jak kolumny, przed którymi na kolana pada pół audiofilskiego świata mogły zostać tak zaprezentowane. Nie rozumiem, dlaczego jeden z największych dystrybutorów w Polsce, który zęby zjadł na sprzęcie audio, nie chce się przyłożyć do skonfigurowania systemu mogącego pokazać możliwości jednych z najlepszych kolumn świata. Nie rozumiem, dlaczego lekceważy publiczność, bo to jest po prostu lekceważenie ludzi. I nie trafiają do mnie tłumaczenia, że to tylko wystawa, że akustyka nie taka, że sprzęt nie wygrzany, że nie przyjechały odpowiednie kable i tym podobne”. Cóż, ja ich słuchałem dwa dni później, może dystrybutor wziął sobie do serca zacytowane słowa i poprawił konfigurację toru. A może po prostu ja byłem nie dość krytyczny, bo gdzież mi do wyrafinowania Macieja, który zapewne niejedną parę słuchawek zjadł na recenzji odsłuchiwanego sprzętu


Zestaw Wilson Audio + dCS wyglądał tak, jakby się teleportował z innej galaktyki i właśnie rozpoczynał inwazję. Bałem się podejść z obawy, że ugryzie, a dziwne dźwięki, jakie wydobywały mu się z gardzieli tylko mnie utwierdziły w przekonaniu, że ostrożność jest ze wszech miar uzasadniona.


A teraz perełka, a właściwie dwie perełki. Drobniutkie, niczym stopy gejszy Diapason Karis uwiodły mnie swoim brzmieniem tak, że długo jeszcze wspominałem wykreowaną przez nie scenę, na której zgrabnie, z fantazją, ale jednocześnie w sposób zdyscyplinowany brykały poszczególne dźwięki. Wielu architektów mogłoby się od nich nauczyć organizowania przestrzeni i projektowania wypełniających ją elementów. Te śliczne monitorki z niewielkiej włoskiej manufaktury założonej w 1987 roku przez Alessandro Schaviego zawładnęły mną bez reszty i sprawiły, że zacząłem przeliczać w głowie oszczędności. Wróć, mam same długi, więc nie ma o czym mówić.


I oto moim skromnym zdaniem creme de la creme tegorocznych targów, wytworne Blumenhofer Acoustics. Wyglądają tak, jakby je wyrzeźbił w swojej samotni jakiś średniowieczny mnich i tak właśnie brzmią. To kolumny do szlachetnych zastosowań, na przykład do słuchania Bacha. Kiedy zaś po Bachu wybrzmiała Misa Criolla poczułem się jak na przyjęciu w raju, gdzie strojem obowiązkowym są łzy. A potem zapłakałem raz jeszcze, kiedy sprawdziłem w internecie cenę tych arcydzieł sztuki reprodukcji dźwięku.


I na koniec małe curiosum, którego zadaniem jest zapewne poprawianie humoru, chyba że ktoś na serio myśli o puszczaniu muzyki dżdżownicom, ślimakom i mrówkom. Panie i panowie, oto grające kamienie, czyli głośniki ogrodowe. Między nami jaskiniowcami mówiąc ogród to ostatnie miejsce, w którym miałbym ochotę słuchać muzyki, ale mam świadomość, że nie wszyscy muszą podzielać moje jedynie słuszne zdanie w tej sprawie.



Kilka zdjęć, to których już nie mam siły wymyślać komentarzy tym bardziej, że przecież nikt nie będzie miał siły ich czytać. Nie to, co obrazkite zawsze lubimy oglądać.