czwartek, 24 listopada 2011

Zakaz pieprzenia dla członków NOP

Zawsze się znajdzie lekarz, który ci usunie ciążę i zawsze się znajdzie ksiądz, który cię z tego wyspowiada. Na świecie jest wystarczająco dużo lekarzy i księży.

Jest też wystarczająco dużo ekspertów, którzy wykażą prawdziwość dowolnej tezy i zasadność dowolnych założeń. Chcesz seksistowski, wulgarny w wymowie i prymitywny przez swoją treść znak uczynić swoim symbolem? Ułatwią ci to mgr Robert Kamiński i dr Paweł Nowak z Lublina. To ich opinia umożliwiła Sądowi Okręgowemu w Warszawie uznać znak „zakaz pedałowania” za oficjalny symbol Narodowego Odrodzenia Polski. Pełne uzasadnienie lubelskich biegłych można przeczytać tutaj. Oznacza to, że jeżeli zamalujesz nielegalne skądinąd graffiti albo zakleisz plakat ze znakiem „zakaz pedałowania”, NOP może cię pozwać za „próbę znieważenia” ich symbolu. Czujesz to?

Oprócz zakazu NOP zarejestrował jeszcze: Krzyż Celtycki, Krzyż i Miecz oraz Orła w Koronie z Rózgami Liktorskimi. Godne uwagi, że przy każdym z nich zaszła konieczność odrębnego uzasadnienia, że owe symbole nie są symbolami faszystowskimi.

Nie ma żartów. NOP na swojej oficjalnej stronie pisze: „Każda napaść na te symbole, w czym mieści się również napaść i pomówienie słowne, stanowi podstawę do działań prawnych, wzmacnianych ustawowo”. Oraz: „Narodowe Odrodzenie Polski przygotowuje się także do postępowań przeciwko instytucjom publicznym oraz prywatnym, które znieważają lub będą znieważać nasze symbole – ‘falangę’, Zakaz Pedałowania, Krzyż Celtycki i inne”. Wygląda więc na to, że NOP się wybiera na wojnę. Być może tylko po to rejestrowało rzeczone znaki, żeby uzasadnić potrzebę walki. Nie wierzysz? Zajrzyj tutaj. „Zwiad”, „Dzień Szakala”, „Komandosi z Nawarony”, „Godzina W”, „Szturmowcy”, „17 mgnień wiosny” i… „Spotkanie z balladą”. Narodowcy się bawią w wojsko… Infantylne zabawy chłopców, którym z racji niedojrzałości bardziej przystoją krótkie spodenki niż karabin mogą śmieszyć, ale nie śmieszą. Właśnie zarejestrowali znak dzięki któremu mogą bezkarnie poniżać osoby homoseksualne. A za sprzeciw można mieć sprawę w sądzie.
            Czytajmy jednak uzasadnienie lubelskich ekspertów: „Z treści znaku, który wykorzystuje strukturę i schemat znaku drogowego wynika jedynie zakaz kontaktów homoseksualnych w miejscach publicznych, co jest zgodne z powszechnie przyjętą obyczajowością, a wszelkie próby doszukiwania się drugiego dna są dowodem przeczulenia. Sądzimy, choć nie możemy mieć takiej pewności, że działacze i sympatycy NOP nie mieliby nic przeciwko umieszczeniu na podobnym znaku pary heteroseksualnej”. Nie wiem doprawdy, czy bardziej mnie razi grafomański styl uzasadnienia czy granicząca z głupotą naiwność biegłych. Naprawdę wierzą, że narodowcy z NOP walczą o uwolnienie przestrzeni publicznej od spółkujących w niej homoseksualistów? Order z kartofla temu, komu się trafił taki widok. Nawet widok całującej się na ulicy pary gejów lub lesbijek to niesłychana rzadkość. Oczywiście przy założeniu, że pocałunek to czynność par excellence seksualna. Faktycznie, NOP ma z czym walczyć! A może dobroduszna wiara w szlachetne intencje NOP-u panów Kamińskiego i Nowaka ma swoje uzasadnienie? Może faktycznie im chodzi o wyrugowanie z naszych ulic, chodników, skwerów i parków osób uprawiających czynności seksualne? Należałoby wtedy zadać logiczne pytanie: dlaczego się ograniczają w swojej krucjacie do homoseksualistów? Czyżby NOP-owi nie przeszkadzali heteroseksualni wyuzdańcy wykonujący na naszych oczach rzeczy sprzeczne z „powszechnie przyjętą obyczajowością”?
         Oczywiście nie jestem tak naiwny jak panowie mgr Robert Kamiński i dr Paweł Nowak. I nie uważam, że narodowcom chodzi wyłącznie o zakaz czynności seksualnych w miejscach publicznych. Znak „zakaz pedałowania” jest wymierzony przeciwko parom homoseksualnym w ogóle, a nie przeciwko niektórym ich zachowaniom. Wygląda jednak na to, że tytuły naukowe oraz status biegłych nie wystarczają do wypracowania sobie minimum przenikliwości.
            (Można by też, gdyby to nie był dyshonor, zastosować tutaj prawicową retorykę, funkcjonującą na bazie teorii spiskowych i zapytać: ile „eksperci” dostali za wydanie tak kuriozalnej ekspertyzy? Oraz nieśmiertelne: kto za tym stoi? – Prawda, jakie to typowe dla prawicowej retoryki? Zasugerować, że ci, którzy głoszą poglądy sprzeczne z naszymi są przez kogoś sowicie opłacani i że są marionetkami na usługach potężnych mocodawców – układu, grupy trzymającej coś tam, etc.)

          W sumie to dobrze, że NOP tak się troszczy o specyficznie rozumianą czystość naszych miast. Szkoda tylko, że wybiórczo. Okażmy jednak dobrą wolę i przyłączmy się do akcji. NOP nie chce nieobyczajnych zachowań homoseksualistów w przestrzeni publicznej? Pójdźmy tedy krok dalej i domagajmy się zakazu nieobyczajnych zachowań członków NOP. Przydałby się zatem jakiś symbol w stylu „Zakaz pieprzenia się członków NOP”. Oczywiście chodzi wyłącznie o przestrzeń publiczną. Żaden porządny człowiek nie życzy sobie, żeby członek NOP-u uprawiał seks na ulicy.

niedziela, 20 listopada 2011

11 listopada oglądany przez dziurkę od klucza

Spotkanie na ulicach Warszawy Marszu Niepodległości i przygotowanej przez Koalicję 11 Listopada blokady skończyło się tym, czym się miało skończyć: konfrontacją ideologiczną. Sama wiara w idee jest rzeczą naturalną i pożyteczną,  ponieważ to właśnie dzięki nim chcemy. Kiedy jednak idee stają się idee fixe, wówczas deformują ogląd rzeczywistości w sposób, jaki niegdyś w jednym ze swoich fenomenologicznych tekstów celnie i obrazowo ujął Tischner: „jeżeli patrzysz na świat przez dziurkę od klucza, świat przybiera kształt dziurki od klucza”. Mówiąc inaczej idee, zamiast inspirować myślenie, zamiast rosnąć, zastygają w jeden nieruchomy kształt, stają się ideologią, która owe myślenie zastępuje. I wtedy już każde wydarzenie przybierze kształt dziurki, do której zresztą żadnego klucza nie potrzeba. Sama ideologia okazuje się uniwersalnym wytrychem do rzeczywistości.
Lewicowość i prawicowość nie są złe same w sobie, bo to tylko wstępne określenie się wobec człowieka i jego problemów. Są wręcz pożądane. Choćby po to, by istniał wybór. Ideologia odmawia tego wyboru swoją wizję świata kreując jako jedyną słuszną.

O ile organizatorzy Marszu byli od początku doskonale znani: Obóz Narodowo-Radykalny i Młodzież Wszechpolska, to zrzeszająca kilkadziesiąt organizacji i ugrupowań Koalicja mogła wprawiać w konfuzję: kim są ludzie, którzy ją tworzą? Jakie reprezentują idee?
Jakoż najbardziej rozpoznawalną „marką” Koalicji okazała się Krytyka Polityczna i chcąc nie chcąc, stała się by tak rzec, „twarzą kampanii”. W Polskę poszedł wyraźny i jednocześnie niedokładny przekaz: blokadę „patriotycznego” marszu organizuje KP wespół z innymi ugrupowaniami. Owe „inne ugrupowania” nikły w cieniu Krytyki, która najzupełniej wbrew swoim intencjom stała się kimś na kształt medialnego lidera Koalicji. Rychło też poznała blaski i cienie związanej z tym sławy.
Bodaj najczęstszym zarzutem, jaki stawiano całej Koalicji jeszcze przed 11 listopada było to, że zalicza wszystkich uczestników Marszu Niepodległości w szeregi faszystów. Wbrew faktom, prawicowi publicyści z ogromnym upodobaniem i jeszcze większym cynizmem sugerowali niedoinformowanemu społeczeństwu, że dla lewicy każdy uczestnik marszu to faszysta. Manipulacja okazała się skuteczna, do dzisiaj przekonanie to z tępym uporem powtarza spora część zdezorientowanego społeczeństwa jako fakt nie podlegający dyskusji.
Tymczasem określenia „faszyści” użyto jedynie wobec organizatorów Marszu: ONR i MW, a nie na przykład wobec rodzin z dziećmi, które wskutek ignorancji w tak szemranym towarzystwie postanowiły uczcić dzień 11 listopada.
A przecież natrętne przypominanie o faszystowskiej genealogii rzeczonych ugrupowań powinno być czytelnym i dającym do myślenia sygnałem: zastanów się człowieku, z kim świętujesz Dzień Niepodległości! Z brunatną niepodległą, choć obok masz organizowany przez Krytykę Polityczną festyn Kolorowa Niepodległa?
Do końca wierzyłem, że konfrontacja Marszu Niepodległości i zorganizowanej przez Koalicję blokady – choć dokonująca się na ulicy – będzie miała charakter symboliczny, a nie fizyczny. Że najsilniejszą bronią Marszu okaże się dyscyplina, a blokady – przekaz. Tymczasem osią konfrontacji, a właściwie jej centrum okazało się to, co w cywilizowanych społeczeństwach jest marginesem: chuligańskie wybryki, bicie niewinnych ludzi, niszczenie mienia. Ot, przejawy skrajnego patriotyzmu. Nic dziwnego, że „patrioci” musieli się w końcu pogodzić z tym, że Marsz w wyniku towarzyszących mu awantur został przez ratusz zdelegalizowany. Kolorowa bawiła się dalej…

Sms od przyjaciółki: „TVN Warszawa: grupa osób zabarykadowała się w kawiarni Nowy Wspaniały Świat. Ulica Nowy Świat jest zamknięta. Maciej Karczyński, rzecznik KSP informuje zaś, że grupa około 100 osób zaatakowała tam policjantów. Sytuacja została już opanowana”.
„Jesteśmy kurwa na Białorusi?!” – odpisuję zszokowany, bo jeszcze nie znam kontekstu. Niemieccy antyfaszyści, otoczeni przez policję, chronią się w kawiarni należącej do Krytyki Politycznej. Znaleziono przy nich białą broń. Po kilkudziesięciu minutach policja wyprowadza Niemców „nie zgłaszając wobec KP żadnych zastrzeżeń”.
Teraz już wiemy, że ten w gruncie rzeczy mało widowiskowy i jeszcze mniej istotny incydent okazał się być jednym z najbardziej znanych i kojarzonych z tym dniem wydarzeń. Dla niektórych zgoła kluczowy: Krytyka zaprosiła niemieckie bojówki, które biły Polaków…  Teza, pomimo swojego prostactwa i ewidentnej sprzeczności z faktami, od razu odniosła medialny, całkowicie niezasłużony sukces. Sukces, w którego cieniu skryły się przynajmniej dwie rzeczy godne uwagi. Pierwsza: zarówno Marsz jak i Kolorowa Niepodległa były wydarzeniami względnie spokojnymi. Druga: za przemoc i bałagan w Warszawie tego dnia odpowiadają osoby związane ze skrajną prawicą, która zorganizowała Marsz Niepodległości. Nie lewicowcy ani cudownie apolityczni i neutralni światopoglądowo „zwodowi chuligani”, jak mnie usiłował przekonać znajomy narodowiec. Tacy przecież nie skandują haseł „bić lewaków” albo „raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę”.
Symultanicznie do ekscesów na ulicach Warszawy tworzy się, najpierw w internecie, potem już „wszędzie”, dyskurs ideologiczny. Ten dyskurs trwa do dzisiaj, choć od sprofanowania Dnia Niepodległości przez „patriotów” minął tydzień z okładem. Pojawia się niezliczona ilość „dziurek od klucza” przez które jesteśmy zachęcani do oglądania rzeczywistości.
Jak wygląda przefiltrowana przez dziurkę od klucza rzeczywistość? Różnie, w zależności od klucza. Dominuje „obiektywny” pogląd o takim samym udziale w zamieszkach lewicowych i prawicowych warchołów. Strony zaangażowane mają z kolei skłonność do pomniejszania swoich występków a uwypuklaniu występków strony znajdującej się po przeciwnej stronie blokady.
Skatalogowane incydenty z warszawskich obchodów Dnia Niepodległości wyglądają mniej więcej tak: spalenie samochodu TVN i zniszczenie kilku innych, zdewastowanie placu Konstytucji, rzucanie kamieniami w Kolorową, regularne napieprzanie się z policją – to idzie na konto organizatorów Marszu Niepodległości. Zgarnięcie grupy niemieckich antyfaszystów w kawiarni Krytyki Politycznej – to zaś na konto… myślicie, że na konto Koalicji 11 Listopada? Oczywiście, że nie. Twarzą kampanii antyfaszystowskiej, jak zostało wspomniane, jest Krytyka Polityczna. I dlatego tutaj jej przyszło występować w podwójnie negatywnej roli: organizatorów blokady i zarazem „gospodarzy” niemieckich antyfaszystów.
Dostrzegacie tutaj równowagę, resp. znak równości? Jeżeli tak, to znaczy, że patrzycie przez niewłaściwą dziurkę od klucza. W tym konkretnym przypadku „prawda nie leży pośrodku”.
Nawiasem mówiąc, podwójna negacja daje afirmację. Być może najrozsądniejszą rzeczą jaką teraz może zrobić Krytyka Polityczna, to wykorzystać swoją kłopotliwą sytuację. Policja zwinęła Niemców zanim zaczęli rozrabiać. Idiotyczną tezę o ich ekscesach można tedy sprowadzić do absurdu i podpierając się danymi z policji wykazać, że jeżeli rozrabiali, to chyba zdalnie z ciupy.
Gdyby skrajna prawica potrafiła w tak względnie łatwy sposób wykazać absurdalność zarzutów, które ich dotyczą! Nie kompromitowałaby się wtedy dzieleniem włosa na czworo. Nie rozdymała drobnego w gruncie rzeczy incydentu z niemieckimi antyfaszystami do rangi naczelnego i najgroźniejszego wydarzenia obchodów Dnia Niepodległości. Nie mogąc wykazać rzeczywistych incydentów z udziałem lewicowych zadymiarzy, czepiają się wyimaginowanch wiedząc dobrze, że w dyskusji nie chodzi o przekonanie interlokutora, ale tych, którzy się dyskusji przysłuchują.
Gdyby policja nie zapędziła Niemców do kawiarni KP, prawdopodobnie podążyliby dalej. Cokolwiek by uczynili, uczyniliby na własne konto. Tymczasem w KP pojawiają się teraz media z zupełnie idiotycznymi pytaniami o składowaną tam broń. Zaraz się będą pytać o narkotyki i środki masowego rażenia. Podczas gdy jedynymi środkami masowego rażenia w siedzibie KP są książki.
Radni PiS zgłosili postulat, żeby za to, czego nie zrobili Niemcy, odebrać KP lokal. Doskonale! Zachowajmy tedy proporcje i żeby było sprawiedliwie, zakażmy prawicy maszerowania na najbliższe dwieście lat. A organizatorów zakończonego awanturą Marszu Niepodległości wyślijmy na Wenus do kopalni uranu. Wtedy i proporcje będą zachowane i prawda będzie wreszcie „pośrodku”.

sobota, 29 października 2011

Wieczór autorski Jadwigi Mizińskiej i Stefana Symotiuka


Patio Sztuki. Nowe miejsce w ACK UMCS Chatka Żaka. Miejsce skądinąd doskonale znane studentem, ponieważ „od zawsze” mieściła się tam knajpa. Z jakiegoś powodu władze uczelni uznały, że umieszczenie wyszynku w budynku w którym się znajduje centrum kultury studenckiej będzie doskonałym pomysłem. I oczywiście w całym tym centrum najbardziej popularnym miejscem stała się rzeczona knajpa. Prawdziwe studenckie centrum. Szczęśliwie, skończyło się to. Choć nie ma pewności, czy definitywnie.

Lubię piwo, ale pomysł, żeby je sprzedawać w takim miejscu i w takich ilościach (dużych) przekracza mój poziom tolerancji.

Od kilku tygodni miejscem opiekuje się wieloletnia animatorka kultury Mieczysława Goś - dla przyjaciół Misia, dla pozostałych pani Misia. I jeżeli władze uniwersytetu w swojej mądrości nie odbiorą jej tego miejsca uważając, że lokal z komercyjnym potencjałem jest skarbem dla bankrutującej Chatki Żaka, to Misia ma szansę urządzić tam prawdziwe centrum kultury i sztuki. Miejsce debat, spotkań z artystami, pisarzami, myślicielami, a na co dzień miejsce w którym student może przy kawie spędzić okienko między wykładami w wysmakowanym, szlachetnie urządzonym wnętrzu.

W piątek 28 października w Patio Sztuki odbyło się spotkanie z prof. Jadwigą Mizińską, autorką książki Od cudu i prof. Stefanem Symotiukiem, autorem Stanów ducha. Przed najmilszą częścią takich spotkań, a więc przed bezpośrednimi rozmowami z Autorami, kiedy można zadać mądre pytanie i dostać autograf, odbyła się nudna część oficjalna. Książkę prof. Mizińskiej zrecenzował dr Jacek Breczko z Białegostoku, a książkę prof. Symotiuka piszący niniejsze słowa, mgr Jacek Zalewski z Lublina. Spotkanie uświetnił występ zespołu Międzynarodowej Szkoły Muzyki Tradycyjnej przy Fundacji „Muzyka Kresów”. Poniżej pozwalam sobie zaprezentować wstępne słowa mojej recenzji tej naprawdę bardzo dobrej książki Stefana Symotiuka, Stany ducha.

Książka profesora Stefana Symotiuka, Stany ducha jest wydarzeniem. Nie tylko dlatego, że jest dobra. Ale również dlatego, że JEST. Profesor Symotiuk rzadko ogłasza książki. Należy do tych myślicieli, którzy dużo myślą, ale mało wydają. O tym, że profesor Symotiuk myśli, wie niewielka grupa wybrańców. Studenci, którzy przychodzą na jego wykłady. Uczestnicy debat i konferencji na których profesor wygłasza referaty. Ale żeby taki szary człowiek jak ja mógł sobie wejść do księgarni i kupić książkę profesora Symotiuka, to się nie da. Nie da, bo nie ma. Minęła już ponad dekada odkąd została wydana legendarna już książka Filozofia i genius loci – zbiór „ejdetycznych” tekstów profesora; dzisiaj właściwie nie do dostania. Nawet na Allegro. Wiem, bo sprawdzałem. Dlatego wydaje mi się, że chyba należałoby wprowadzić jakieś środki przymusu wobec niektórych myślicieli. A przynajmniej ich zawstydzać. Bo wprawdzie wiemy, że są, ale nie wiemy co myślą. To znaczy wiemy, bo ich słuchamy, ale chciałoby się to mieć na piśmie. I to zdecydowanie częściej, niż raz na dekadę. Oczywiście, są myśliciele akademiccy, którzy hołdują zasadzie: co rok prorok. Rocznie czytają sto książek, żeby napisać sto pierwszą. Profesor Symotiuk szczęśliwie do nich nie należy, ale z jakiegoś powodu sytuuje się po drugiej stronie ekstremum. Raz na dekadę napisze jedną dobrą książkę, która zainspiruje stu autorów. Więc kiedy wreszcie coś wyda, należałoby bić w dzwony – jak z okazji wielkich świąt lub zwycięstw. Albo z okazji wielkich kataklizmów. Gdyż – jak uważał Emil Cioran – dobra książka powinna być niebezpieczna. Powinna stwarzać zagrożenie.

Czy książka profesora Symotiuka okaże się zagrożeniem? Miejmy nadzieję. Niezbadane są losy książek.

I na koniec fragment posłowia Jacka Breczki do książki Jadwigi Mizińskiej Od cudu: Jest to świetny przykład prozy filozoficznej, a dokładniej filozoficznej biografii. Należy ona - z jednym zastrzeżeniem – do owego pierwszego pakietu. Zawarta w niej postawa filozoficzna jest zdecydowanie zdziwieniowa. Jest również zdecydowanie egzoteryczna. Autorka najtrudniejsze nawet myśli, czy subtelne odczucia, próbuje zawrzeć w formie prostej. Jest to więc niejako odwrotność owych skomplikowanych, „uczonych” tekstów filozoficznych skrywających banał. Mizińska chętnie posługuje się alegorią, puentuje zazwyczaj teoretyczne rozważania jakimś rozjaśniającym obrazem i odwrotnie, fabularne historie wieńczy często niespodziewanym, odkrywczym uogólnieniem.
































sobota, 15 października 2011

Huun Huur Tu, czyli Inny w Lublinie

     Absolutnie genialny koncert Huun Huur Tu na rozpoczęcie 16 edycji Konfrontacji Teatralnych. Ponad siedemdziesięciominutowa suita, dla nie wprawionego ucha momentami trudna w odbiorze, ale przecież finalnie porywająca i pozostawiająca po sobie niezatarte wrażenie.

     W roku 2008 Vladimir Oboronko i Alexander Cheparukhin z GreenVawe Music zaproponowali rosyjskiemu kompozytorowi Vladimirowi Martinowith stworzenie utworu w którym by połączono starożytną instrumentację i śpiew gardłowy z brzmieniem współczesnej orkiestry kameralnej.
     Rok później suita „The Children Of The Otter” była już prawie gotowa. Składała się z oryginalnej muzyki Huun Huur Tu i muzyki napisanej specjalnie do projektu przez pana Martinowitha. Do kompozycji wprowadzono chór akademicki Mlada z Permu, śpiewający poezję rosyjskiego poety awangardowego, Velimira Chlebnikowa (1885-1922). Suitę nazwano tytułem jednego z wierszy poety.

     Tego wieczoru senny Lublin nie miał żadnego pojęcia (prawdopodobnie nie interesowało go to), że w podziemiach Teatru w Budowie w zlokalizowanym tam Teatrze Muzycznym ma miejsce arcyciekawe wydarzenie artystyczne. Piętnastoosobowy zespół Huun Huur Tu i dwudziestosześcioosobowy chór plus dyrygentka (jeśli dobrze policzyłem) dali koncert, jakiego w mieście nie było i zapewne długo nie będzie. Medytacyjne śpiewy starożytnej Azji, egzotyczne instrumentarium z jednej strony i z drugiej doskonale znana kameralistyka z odwołaniami choćby do Philipa Glassa. Ani chwili nudy, choć niekiedy niemały wysiłek intelektualny. I przez cały czas dostojny marsz – z rzadka nieokiełznana galopada – doskonale wyważonych dźwięków. Emocje? – Podane oszczędnie, wręcz dyskretnie. To nie artyści mieli się „podniecać”, zresztą widzowie również nie. Ascetyczny charakter suity sugerował refleksję, a nie emocjonalne fajerwerki. To muzyka, która wnika powoli, ale konsekwentnie i demontuje nasz spokój. Pozwala przeczuwać bliskość czegoś, czego niepodobna uchwycić, choć z drugiej strony doskonale wiemy, że nie chodzi tu o żaden radykalnie inny świat. W tej muzyce jest bowiem tyle transcendencji, ile odnajdziemy w sobie samych. Przeczuwana inność odnosi się raczej do świadomości, że oto obcujemy z muzyką egzotyczną, dotąd nam nieznaną, a jednak w jakiś sposób dostępną. To, co inne wydarza się tutaj, w Lublinie. Pomimo ogromnego ładunku melancholii, który burzy samozadowolenie widza, na pewnym poziomie refleksji można zatem czerpać z tej muzyki otuchę. Skoro bowiem muzycy Huun Huur Tu dokonali tej sztuki, skoro przywieźli inność do Lublina i ją zaprezentowali, to może odległe światy nie są wcale tak daleko?

     Czy to nie Derrida porównał filozofię Lévinasa do fali, która wciąż powraca, podmywa i niezauważalnie rzeźbi nadmorski brzeg? Uważny czytelnik Lévinasa dostrzeże bowiem, że filozof wciąż pisze o tym samym – czyżby się powtarzał? Tak, powtarza się jak morska fala – nieubłaganie i konsekwentnie. I za każdym razem inaczej. Słuchając koncertu Huun Huur Tu, dźwięków chwilami monotonnych, wydłużonych do granic, przypominałem sobie ową metaforę fali, idealnie pasującą do tej muzyki. Z koncertu wyszedłem oszołomiony, pobudzony i refleksyjny. Piorunująca mieszanka! Teraz wciąż wracam do tej muzyki, szczęśliwie dostępnej przez internet i wciąż słucham tych samych dźwięków. I za każdym razem inaczej.

niedziela, 11 września 2011

Rymkiewicz jak Baudrillard

I kto by pomyślał, że ukazanie się na rynku nowej gazety będzie dla mnie takim wydarzeniem? A mimo to od piątku, kiedy zadebiutowała „Gazeta Polska Codziennie” nie potrafię przestać o niej myśleć. Przeczytawszy ją od deski do deski, rozważam w sercu każde przeczytane tam słowo, obracam je na wszystkie strony  nie mogąc się nadziwić precyzji, jasności i spójności zawartego przekazu. Niby nic nowego, znana i mielona na wszystkie sposoby wciąż ta sama śpiewka o zagrożonych „wartościach” z polskością na czele, ale forma! „GPC” jak żadna inna gazeta w Polsce pokazuje potęgę formy. Subtelne połączenie tabloidu z gazetą publicystyczną, komiksu z Ewangelią, kiczu z patosem.

Na okładce zdjęcie prezydenta, który wygląda jak pacjent Tworek; doprawdy, nie trzeba nie lubić prezydenta, żeby sięgnąć po gazetę choćby w celu pamiątkowym. Koniec końców nie zawsze się zdarza okazja znaleźć w prasie codziennej zdjęcie prezydenta z miną kretyna. W sam raz do obowiązkowego archiwum każdego szanującego się obywatela RP.

W środku równie ciekawie. Na ulicach Warszawy zainstalowano broń akustyczną. Pogróżki Episkopatu wobec Nergala vel. Holocausto. Geje molestują mapetów. Europejski Kongres Kultury we Wrocławiu został otwarty przez funkcjonariusza Informacji Wojskowej Zygmunta Baumana. Ambasador Irlandii w Polsce, Eugene Hutchinson, po zjedzeniu lodów „przyciął komara” na ławce.
Na samą myśl, że te wszystkie rewelacje pozostałyby mi nieznane gdyby nie nowa gazeta, drętwieją mi stopy.

Na samą myśl, że będący ozdobą numeru wywiad z Rymkiewiczem będę czytał z zapartym tchem i w dodatku w dużej mierze zgodzę się z tezami poety, stopy drętwieją mi jeszcze bardziej.
Jako amator dobrych konceptów nie mogłem przecież przejść obojętnie wobec śmiałka, który nie waha się wziąć za bary z rzeczywistością (a właściwie z jej symulacją) i ujawnić leżącą u podstaw iluzję: „Wystarczy nacisnąć przycisk pilota i oto ukazuje się nam NIERZECZYWISTOŚĆ, czyli Polska podstępnie i nikczemnie zmyślona: nierzeczywiste państwo, nierzeczywista jego gospodarka, nierzeczywiste jego problemy, nierzeczywista armia, nierzeczywiste finanse, nierzeczywiści (to bardzo ważne) Polacy i nad tym wszystkim nierzeczywisty rząd. W tle jeszcze bardziej nierzeczywista Europa”. Chwilowo darujmy poecie pomieszanie porządku epistemologicznego i etycznego. Dla poety zawsze każde zafałszowanie rzeczywistości będzie „nikczemne”. Gorzej, że w swojej wyliczance, bardzo efektownej zresztą, nieco się pogubił. Bo przecież nierzeczywiste problemy w nierzeczywistym państwie nie powinny spędzać snu z powiek obywatelom tym bardziej, że oni sami są nierzeczywiści. Status quo zostaje zachowane, nierzeczywisty porządek rzeczy okazuje się być rzeczywistością totalną, która nie pozostawia miejsca na jakąkolwiek możliwość dystynkcji. A brak rozróżnienia na rzeczywistość i nierzeczywistość unieważnia zarówno jedną jak i drugą sytuując nas w homogenicznym postepistemologicznym porządku, do którego nie ma dostępu nawet przenikliwy umysł poety Rymkiewicza. To „czarna dziura” rzeczywistości, kres możliwości poznawczych.
Zostawmy jednak Rymkiewiczowi nieco rzeczywistości; niedużo, ot tyle, by mógł sformułować swoją konkluzję. Otóż zapytany o cel tworzenia tak wyrafinowanej symulacji rzeczywistości, poeta zdradza: „tworzona jest ona po to, żeby zasłonić (a najlepiej – całkowicie unicestwić) Polskę rzeczywistą.”. Konkluzja nieco rozczarowuje, Baudrillard przecież już w drugiej dekadzie XX wieku mówił to samo: symulacja jedynie początkowo jest sui generis kopią rzeczywistości, prędzej czy później zastępuje ją i unieważnia, a następnie zajmuje jej miejsce jako rzeczywistość pierwotna. Po to się przecież tworzy kopie, żeby zastąpić oryginał, po to kłamie, żeby ukryć prawdę, etc. To cel wszelkiej symulacji i zarazem początek metarzeczywistości.
No dobrze, ale po co? Po co symulować? Rymkiewicz z właściwym poetom wyczuciem dramatyzmu wpada w apokaliptyczny ton: „tysiące specjalistów od produkowania Wielkiej Ściemy (Wielka Ściema! Może tak powinniśmy na polski tłumaczyć baudrillardowską „hiperrzeczywistość”? J.Z.) ściemniają, żeby nie było widać rzeczywistości, czyli prawdy o Polsce. A prawda jest taka, że rzeczywista Polska jest pełna niepokoju, pełna złych przeczuć, nawet pełna grozy – nie zna swojej przyszłości, nie wie, co się z nią stanie, pyta o to i nie znajduje odpowiedzi. Po to jest Wielka Ściema – żeby to pytanie nie było stawiane, by Polacy o tym nie myśleli. Bo gdyby pomyśleli, to doszliby do wniosku, że kiedy nierzeczywistość pryśnie, to zniknie też nierzeczywisty rząd ze swoją nierzeczywistą Europą, a wtedy oni, Polacy, staną twarzą w twarz z nieznaną i groźną rzeczywistością – i trzeba będzie coś z nią zrobić, trzeba się będzie jakoś uratować, trzeba będzie uratować Polskę – ale nie wiadomo jak.” Ratować nierzeczywistą Polskę? Bo być może stanie ona kiedyś twarzą w twarz z rzeczywistą nie-Polską? Skądinąd przewrotnie życzyłbym tego Polsce: prawdy równie okrutnej, co „nieznana i groźna” rzeczywistość. Ale to się nie zdarzy, należy sumiennie odrobić lekcję Baudrillarda: rzeczywistości nie ma. Już dawno została zastąpiona swoją hiperrealną symulacją, bardziej rzeczywistą od oryginału. To zła wiadomość dla Rymkiewicza: rzeczywistość została anulowana, a prawdziwej Polski nie ma i nigdy nie było, więc z oczywistych powodów nigdy jej nie odzyskamy. Jedyna dostępna nam Polska to ta, jaką mamy na co dzień. Jaka jest dzień w dzień (re)produkowana przez media, które już od dłuższego czasu są podstawowym dostarczycielem tego artykułu pierwszej potrzeby, jakim jest (nie)rzeczywistość. Szczęśliwie – dla siebie – poeta zdaje sobie poniekąd z tego sprawę. Zapytany, kto rządzi nierzeczywistą Polską, odpowiada: „Tego nie wiem. I chyba nikt dokładnie tego nie wie, może nawet Jarosław Kaczyński tego nie wie. Prof. Andrzej Nowak powiedział kilka miesięcy temu, że Polską rządzą teraz medialni oligarchowie. To jest jako tako widoczne, kto chce, może znaleźć na to dowody, nawet liczne (jeden z dowodów: identyczne elementy Wielkiej Ściemy wytwarzane są równocześnie we wszystkich mediach, niemal o tej samej godzinie), ale to chyba jest tylko jakaś część prawdy”. Rymkiewicz nawet nie wie, jak blisko jest tu prawdy, jakkolwiek by ona była „nierzeczywista”. Nie ma wątpliwości, że media równocześnie wytwarzają nierzeczywistość, ale dlaczego nie pójść o krok do przodu i odważnie nie stwierdzić, że to nierzeczywistość wytwarza samą siebie za pośrednictwem mediów? Baudrillard pierwszy by na to przystał, ale bodaj w tym właśnie miejscu natrafiamy na kres analogii pomiędzy myślą najbardziej przenikliwego z polskich poetów współczesnych a nie mniej przenikliwym francuskim socjologiem. Dla Baudrillarda bowiem symulacja, resp. hiperrzeczywistość, resp. nierzeczywistość, resp. Wielka Ściema, to efekt pracy samej kultury, której integracja osiągnęła już taki poziom wyrafinowania, że następuje efekt zwrotny i kultura zaczyna się rozwijać już nie przez wzrost integracji, ale przez reprodukowanie samej siebie. Odpowiedź Rymkiewicza jest prostsza, ale za to stokroć bardziej fascynująca, niż wszystkie diagnozy Baudrillarda razem wzięte: za tym wszystkim, a więc za symulacją, stoi spisek mający na celu kolejny rozbiór Polski. „Uprawniony wydaje się bowiem domysł, że jest ktoś znacznie potężniejszy, kto rządzi tymi medialnymi oligarchami. Ten ktoś (powtarzam: nie wiem, kto) rozmyśla teraz o tym, jaki ma być nasz los – co należy zrobić z Polską. Z Polską rzeczywistą […] Ten nowy rozbiór może już się nawet zaczął, może już trwa.”. Teza zapierająca dech w piersiach: cała współczesna kultura ze wszystkimi swoimi wytworami, wszystko to jest tylko zasłoną dymną mającą na celu kolejny rozbiór Polski! Ciekawe, co na to Baudrillard. Nierzeczywista Europa jako pretekst do rozbioru Polski, tej najprawdziwszej z prawdziwych! Polska epistemologicznym centrum świata!
Pocieszające w tym wszystkim jest tylko to, że nawet jeżeli dokona się najgorsze i znowu nas rozbiorą, to i tak nikt nam o tym nie powie. Będziemy żyli w słodkiej nieświadomości. Media przecież już dawno się opowiedziały po stronie nierzeczywistości, a jeden Rymkiewicz to trochę za mało, żeby dotrzeć z prawdą do wszystkich Polaków, jakikolwiek byłby ich status ontyczny.
Może się jednak mylę, może na ratunek nie jest za późno? Może znajdzie się kilku rzeczywistych, trzeźwych do granic, przenikliwych aż do okrucieństwa poetów, którzy zagrają larum? Którzy nam uświadomią zagrożenie? „Teraz musimy się naradzać, żeby do tego [do likwidacji Polski – J.Z.] nie dopuścić i żeby, kiedy to najgorsze już się (niewidzialnie, niepostrzeżenie) dokona, nie było wielkiego krzyku: ratuj się, kto może! Musimy myśleć o tym, jak wszyscy razem mamy się uratować – jak uratować Polskę, której przyszłość jest zagrożona”
Oby jednak ratowanie Polski nie oznaczało likwidacji kultury, ponieważ wtedy wybór strony nie będzie dla mnie oczywisty. I oby tej szlachetnej misji nie jął się wprowadzać w życie, resp. w rzeczywistość, Jarosław Kaczyński – być może ostatni człowiek w Polsce, który wie, jak jest „naprawdę”.

niedziela, 5 czerwca 2011

Demokracje i Noc Kultury

Demokracje Artura Żmijewskiego. Zespół krótkich filmów dokumentalnych pokazujących plemienny charakter demokracji z różnych stron świata. Polska, Niemcy, Palestyna, Izrael – Żmijewski jest tam, gdzie demokrację można zobaczyć jako manifestację stadnych emocji, które domagają się rozładowania, najczęściej w odniesieniu do Innego. Innym jest kościół dla nurtów lewicowych, lewacy dla konserwatystów, wroga drużyna piłkarska dla kibiców, struktury administracji państwowej dla anarchistów, Żydzi dla Palestyńczyków, Palestyńczycy dla Żydów, pacyfiści dla militarystów i militaryści dla pacyfistów. Żmijewski stara się ograniczyć własną interpretację do minimum, jedynie dokumentując wydarzenia, które ogląda. Interpretacja kryje się dopiero w sposobie powiązania ze sobą poszczególnych fragmentów tak, jakby chciał powiedzieć: bez względu na różnice, mamy ze sobą więcej wspólnego, niż jesteśmy skłonni przyznać. I to, co nas łączy, bynajmniej nie przynosi nam chluby!

Lubelski Klub Krytyki Politycznej odtwarzał Demokracje Żmijewskiego w ramach tegorocznej Nocy Kultury na okrągło, od dwudziestej pierwszej do drugiej w nocy. Nieustanna rotacja wśród widzów sprawiła, że pomimo kameralnego charakteru pokazu zobaczyła go spora grupa osób.





Zdjęcia Anna Przybytniak i Jacek Zalewski

piątek, 22 kwietnia 2011

Spam świąteczny


Jeżeli nie lubisz życzeń hurtowo składanych za pośrednictwem internetu, ten wpis jest dla ciebie. Jeżeli denerwują cię życzenia od znajomych, które otrzymujesz mailem jako jeden z dziesiątek lub setek adresatów, ten wpis jest dla ciebie. Jeżeli chcesz coś zrobić na rzecz przeciwdziałania tej nowej, na wskroś świeckiej tradycji, ten wpis jest dla ciebie. Jeżeli szukasz sposobu w jaki możesz wyrazić swój sprzeciw, ten wpis jest dla ciebie.


Jeżeli zatem nie lubisz świątecznego spamu rozsyłanego przez internet, prześlij link do tego wpisu wszystkim swoim znajomym z książki adresowej, a poczujesz się wolnym, szczęśliwym człowiekiem.


Wesołych Świąt!

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Krzyż i głupota

     
     Tischner niegdyś napominał, żeby nie lekceważyć ludowego katolicyzmu. Wiara, mająca bezpośredni kontakt z ziemią, tradycją, a nawet zabobonami, jest być może bardziej szczera, niż wiara oświeconego umysłu, który rozumie historię religii, a mimo to wierzy.
     Nie lekceważmy tedy i ludowej polityczności, nawet, jeżeli oświecony umysł buntuje się przeciwko traktowaniu „moherów i innych idiotów” za pełnoprawnych partnerów w dyskursie społecznym. Dlatego mam za złe środowisku lewicowemu, któremu sprzyjam, że w prowadzonym przez niego, racjonalnym dyskursie zabrakło współczucia dla tych, którzy na co dzień wykluczeni, być może po raz pierwszy w życiu poczuli się ważni i jak to w takich sytuacjach bywa, stracili umiar.

     Każdy, nawet idiota ma prawo zająć swoje stanowisko w świecie i go bronić. Warunek sine qua non: nie czynić tego kosztem drugiego człowieka. Że głupota bywa agresywna? Przyznam, że w tym miejscu moje kompetencje intelektualne mnie zawodzą. Nie znam innego sposobu na zlikwidowanie głupoty jak przemoc, przez co być może sam powiększam szeregi głupców.

piątek, 8 kwietnia 2011

FejsBóg zaprosił cię na Wydarzenie. Kupuję w Biedronce, jestem ubogi


            Co za wspaniałych dożyliśmy czasów, kiedy to wydarzenia urągają nie tylko zdrowemu rozsądkowi, ale też logicznemu myśleniu! Oto przez godzinę rozmawiam telefonicznie z przyjaciółką ze Stanów, nie troszcząc się o koszta i w „czasie rzeczywistym” wymieniając pliki komputerowe. Z perspektywy epok, wydarzenie. Kiedy się jednak temu przyjrzymy dokładniej, wydarzeniem jest nie sam fakt rozmowy, nawet nie owo iluzoryczne skrócenie fizycznego dystansu pomiędzy dwoma miejscami, ale zawieszenie czasu i przestrzeni, uczynienie z nich algorytmu zależnego wyłącznie od prędkości operacyjnej komputerów. Fizyczne staje się algorytmiczne, a czas i przestrzeń jedynie funkcją taktowania wewnętrznych zegarów maszyn liczących. „Czas rzeczywisty: bezpośrednia styczność wydarzenia z jego odbiciem w sferze informacji” (Baudrillard). Funkcją czasu rzeczywistego, a co za tym idzie, samej zasady rzeczywistości jest zatem prędkość. Prędkość w której nie tylko powstaje wydarzenie, replikowane następnie jako swoja informacyjna kopia, ale które w dodatku przezwycięża owo zapośredniczenie wracając do nas już w momencie swojego powstania tak, jakby żadne zapośredniczenie nie miało miejsca! Jakby cały ten proces wirtualnego podwojenia był retroaktywną abstrakcją konstruowaną w celu zracjonalizowania owego szaleństwa związanego z prędkością przepływu informacji, prędkością, której umysł nie ogarnie inaczej, niż tylko poprzez mnożenie paradoksów. Prędkość… „kiedy się poruszamy po kruchym lodzie, jedynym naszym ratunkiem jest prędkość” (Baudrillard). Kruchym lodem jest tutaj nadmiar wrażeń, które wyłącznie poprzez swoją ilość upewniają nas, że świat w którym żyjemy wciąż jeszcze zachował resztki realności. Zupełnie jakby chwila przerwy, oddech i związana z tym refleksja odsłoniły kruchość całej tej narracji, którą scala jedynie siła bezwładu z jaką jest tworzona. Pauza, odstęp i zawieszenie narracji oznaczałyby zatem załamanie się owej cienkiej warsty iluzji i niemożliwą do ogarnięcia katastrofę, symboliczną apokalipsę w której znika sama zasada rzeczywistości. Szybkie jest realne, świat zatem musi wyprzedzać sam siebie, proponować rozwiązania jeszcze nie istniejących problemów; tworzyć kopie oryginałów, które jeszcze nie powstały; musi istnieć, zanim się pojawi. Musi być transmisją ze spektaklu, który się dopiero wydarzy.
Czas w którym się komunikujemy i wymieniamy plikami w świecie wirtualnym, nigdy nie jest rzeczywisty. Albowiem czas rzeczywisty to czas opóźniony, a więc taki w którym jest miejsce na oddech, na refleksję, na dystans (owszem, na bliskość także). „W natychmiastowym odbiciu, skopiowaniu i bezpośrednim przekazie wydarzeń, działań i słów kryje się jednakże coś obscenicznego, opóźnienie, zwłoka i zawieszenie są bowiem niezbywalnym elementem myślenia i mowy” (Baudrillard). Świat obsceniczny, to świat w którym nie ma miejsca na oddech, który permanentnie zapiera dech w piersiach i w którym – z powodów czysto fizjologicznych – oddychać się nie da. Świat duszny, toksyczny i zarazem transrzeczywisty, ultrarealny i co gorsza, w takiej postaci akceptowany. Daleką przebyliśmy drogę od epok, w których list z drugiego końca świata szedł tygodniami, do epoki w której pokonuje tę trasę w mgnienu oka. Jakie zaślepienie nakazuje nam ten drugi czas nazywać rzeczywistym?

            Otrzymałem zaproszenie na wydarzenie. Jeszcze kilka lat temu byłbym poruszony. Wydarzenie jest czymś z definicji niezwykłym, wyjątkowym, rozrywa monotonię codzienności i wprowadza nas w stan rozgorączkowania jak z okazji jakiegoś święta lub kataklizmu. Nie ma wydarzenia bez nuty skandalu lub euforii, bez dreszczyku niepewności i pewnej dozy nieumiarkowania. Każde wydarzenie zostawia po sobie niezatarte wrażenie, które się jeszcze długo potem hołubi, co chwila przywołując z pamięci co głębsze ekscytacje. Dlatego też wydarzenie nie może być czymś częstym lub rutynowym, bo stanie się własnym zaprzeczeniem, namiastką, żałosnym ekwiwalentem swojej wcześniejszej świetności. „Częste wydarzenie” to zgoła contradictio in adiecto, a więc coś niemożliwego, urągającego nie tylko zdrowemu rozsądkowi, ale też logicznemu myśleniu.
            Dlaczego to zaproszenie wydarzenie mnie nie poruszyło? Albo inaczej: dlaczego nie poruszyło mnie to jedno z wielu zaproszeń na wydarzenie, jakie otrzymałem w tym tygodniu? Odpowiedź jest zawarta w pytaniu: ilość dyskwalifikuje wyjątkowość.
            Czy wspomniałem, że zaproszenie otrzymałem mailem?
            Jakoż Facebook okazuje się być miejscem „częstych wydarzeń”; owszem, każdy może „wygenerować” dowolne wydarzenie, a następnie mailem zaprosić do uczestnictwa dowolną ilość osób. Zwykle odmawiam uczestnictwa w tych „wydarzeniach”, większość mailów kasując bez czytania. Odmawiam uczestnictwa w owym zbiorowym acting out bez wnikania, czy mamy do czynienia z wydarzeniem, jego symulacją czy zgoła wydarzeniem jest symulacja jako taka. Czasy, kiedy wydarzenie staje się spamem! (Ale nadmiar spamu nie jest dla nas żadnym wydarzeniem, nawet negatywnym – dlaczego?)

            Nadmiar sprawia, że nie tylko pośród istotnie ważkich wydarzeń przenikają do naszego światoobrazu „wydarzenia banalne” (pojęcie równie pozbawione sensu, co „częste wydarzenia”), lecz że wydarzenia, bez względu na swoją rangę, ulegają zdegradowaniu do rangi banału. I na odwrót, tam, gdzie wydarzeniem stają się sprawy banalne, także banał urasta do rangi wydarzenia.
            Rzeczywistość już dawno stała się niemożliwa, a mimo to, mocą niepojętego paradoksu, wciąż się nie zapada pod naporem własnej kontradykcji. Przeciwnie! Świat, wskutek słabości człowieka, jego ułomności, niedoskonałości i popełnianych błędów, wydaje się być w wyśmienitej formie. I jest w tym coś swoiście szatańskiego, że pomyślność świata jest gwarantowana przez to, co w człowieku najgorsze.
(Być może Hegel miał rację, kiedy widział w sprzeczności nie tylko obiektywizację Ducha, ale także zasadę trwania świata. Ale dopiero dzisiaj widzimy, jakim skandalem jest prawdziwość jego triady dialektycznej)

            Zostałem zaproszony na zakupy. W Biedronce. Oto… wydarzenie. (Tu powinien być stosowny link, ale nie ma tak łatwo. Na FB wstęp na wydarzenia jest tylko na zaproszenia). Poświęćmy mu zatem nieco uwagi. Jarosław Kaczyński powiedział, że w Biedronce robią zakupy najbiedniejsi. Natychmiast za pośrednictwem internetu powołano inicjatywę społeczną, która sobie postawiła za zadanie udowodnić szefowi PiS, że się pomylił. Aktualnie ofiarnych wolontariuszy pragnących wytknąć Kaczyńskiemuć błąd jest ponad dziewięćdziesiąt tysięcy. Deklarują się zarazem jako konsumenci Biedronki.
Po co to wszystko? Zapytałem o to internautów. Najinteligentniejsze odpowiedzi: żeby terroryści nie wysadzili Biedronki; żebyś się pytał. Dziesiątki tysięcy ludzi chwali się zakupami w sieci, w której udowodniono istnienie wyzysku pracowników.
Jak to? Zakupy w sieci handlowej znanej z tego, że łamie prawa pracowników przedmiotem dumy dziesiątków tysięcy młodych, wykształconych, „rozumnych” ludzi? A może w akcji biorą udział idioci, którym bardziej zależy na utarciu nosa prezesowi Kaczyńskiemu, niż na świadomym uczestnictwie w życiu społecznym?

„Niemal każda publiczna debata polityków w ostanim dziesięcioleciu podlega analizie z puktu widzenia PR i marketingu politycznego. Polityk może być naiwny jak dzieckko, prostoduszny albo po prostu tak głupi, że nie stać go na używanie jakichkolwiek metod PR-owych, ale i tak w telewizji pojawi się jakiś spec od marketingu, a najlepiej trzech, którzy będą omawiali złozoność intencji oraz wyrafinowane narzędzia retoryczne i perswazyjne, którymi się posługuje. Pomijając treść.
Szczerość w świecie politycznego marketingu jest niemożliwa. Nie ma w nim miejsca na polityków, którzy mówią, co myślą, zachowują się spontanicznie lub mówią, by coś powiedzieć. Być może takich polityków w ogóle nie ma, ale nawet gdyby byli, polityczny marketing natychmiast by ich unieważnił, dopatrując się w szczerości i prostolinijności nowej metody uwodzenia tłumów” (Magdalena Środa)
Daleki jestem od tego, by uważać Jarosława Kaczyńskiego za „szczerego”, „prostolinijnego”, „naiwnego jak dziecko”, czy też „głupiego”. Jednak niepodobna zaprzeczyć, że jego fachowcy od kształtowania relacji z innymi ludźmi (PR, resp. pijar to jednak okropne „spolszczenie”) nie potrafią okiełznać charyzmy swojego szefa i ponoszą na tym polu porażkę za porażką. Choćby się nie wiem jak starali, w najbardziej nieoczekiwanych momentach z zimnego i wyrafinowanego technokraty wychynie człowiek. I palnie coś, czego mu nie darują wszyscy ci, którzy go serdecznie nienawidząc, dalej chcieliby w nim widzieć jedynie zimnego i wyrafinowanego technokratę.
Popełnił niewybaczalny w tej branży błąd, wyraził opinię. A pijarowska paranoja nauczyła nas z uwagą się pochylać nad wyważonymi, politycznie poprawnymi do granic komunałami wygłaszanymi przez polityków z okazji oficjalnych przemówień, a znęcać się nad ich wpadkami. Mamy więcej zaufania do „oficjalnych wypowiedzi” podczas których polityk „zajmuje stanowisko w kwestii”, niż do tych nieszczęśliwych potknięć, kiedy polityk mówi, co myśli, nie kontroluje się. Innymi słowy, bardziej ufamy politykowi, kiedy kłamie, niż kiedy powie, choćby przez przypadek, co myśli naprawdę.. W gruncie rzeczy za to właśnie „kochamy” polityków, miłością trudną, niejednoznaczną i pełną konfliktów, ale zawsze jednak miłością: kochamy ich za to, że mówią nam to, co chcemy usłyszeć. I to bez względu na to, czy ich popieramy czy nie.
Kaczyński palnął głupotę (ale przynajmniej szczerze) i został za to ukarany zmasowaną kampanią internetową. Teraz możemy być pewni, że kolejny raz takiego błędu nie popełni. Wspaniała internetowa akcja, dzięki niej w życiu społecznym będziemy mieli jeszcze więcej fikcji.


Gdy napisałem ten tekst, było już po wszystkim. Mobilizacja przeciwko wrogowi, który nie raczył wykazać dalszej aktywności, szybko przekształciła się we własną karykaturę. Bojownicy o prawa wykluczonych zamienili się w bandę kretynów z sentymentem wspominających Frugo lub deklarujących miłość do weekendu. Ot, wydarzenie.

czwartek, 31 marca 2011

Drugi spacer Szalonego Kapelusznika

Owa przygoda Cezarego Wodzińskiego, który na widok sadzawki, a może fontanny umieszczonej w restauracji stanął jak wryty. Nie mogło się pomieścić w jego profesorskiej, filozoficznej głowie, że w miejscu, które służy do spożywania posiłków ktoś w najzupełniej irracjonalny sposób zaprojektował ściek wodny. "Świat mnie zadziwia" - miał wtedy powiedzieć.

Być może był pierwszym gościem owego przybytku, który w sposób substancjalny odczuwał nieoczywistość świata.

W sposób substancjalny odczuwam zmienność świata... to dlatego nie mogę się przyzwyczaić do dat, terminów, lat, etc. Zapytany, w jakim jestem wieku, muszę najpierw policzyć. Dlatego też wszelką formę przyzwyczajenia traktuję jako poddanie się, zdradzenie zbawiennego krytycyzmu na rzecz bezmyślności. Owszem, również  dostrzegam zbawienne aspekty przyzwyczajenia. Być może już tylko ono sprawia, że co rano wstaję z łóżka nie widząc powodu, żeby otworzyć oczy.

Zmienność świata mnie zadziwia...








sobota, 26 marca 2011

Szalony Kapelusznik wychodzi na spacer

Odkąd pamiętam, zmienność świata wprawiała mnie w zakłopotanie. Jaki mamy dzisiaj dzień? Jaki miesiąc? Rok? Ile mam lat? O ile życie byłoby prostsze, gdybyśmy wciąż mieli tyle samo lat, wciąż był ten sam dzień, a my wciąż pilibyśmy tę samą herbatkę u Szalonego Kapelusznika! Nigdy jednak dość przypominania o tym, że ten świat nie powstał po to, żeby nam było na nim dobrze. Cokolwiek się nam tedy zdarzy dobrego na tym świecie, należałoby bić w dzwony – jak ongiś robiono z okazji wielkich świąt albo wielkich kataklizmów. „Dobro” (jeżeli to słowo cokolwiek znaczy), w przeciwieństwie do „Zła”, nie przychodzi samo. A zmiana jest zwykle zmianą na gorsze…

Niekiedy jednak zmienność świata, na co dzień wprawiająca nas w tęgą konfuzję, bywa także źródłem radości. Dzisiaj rano spadł śnieg. Zapewne ostatni w tym sezonie. Nie dane mu było leżeć zbyt długo, wszelako wystarczająco długo, bym zdążył założyć palto i szalik i wyjść na spacer z aparatem. Owo niezwykłe uczucie, kiedy się już przyzwyczailiśmy do myśli, że oto wreszcie mamy wiosnę… a tu śnieg! Szczęśliwie dla naszego samopoczucia, doskonale wiemy, że to „prowizorka”, że śnieg nie poleży długo, zatem możemy się nim bezkarnie cieszyć do woli. I jakoż rycho się okazuje, że mamy rację, bo ledwie wróciliśmy ze spaceru, a śnieg jął topnieć z niesłychaną szybkością, na koniec zostając już tylko w głębszych rozpadlinach i na naszych fotografiach. Taką zmienność lubimy i takiej życzylibyśmy sobie na co dzień. O ileż bliżej bylibyśmy raju, gdyby rzeczona zmienność nie była elementem nieubłaganej konieczności, ale… kaprysem!

Co do mnie, nie miałbym nic przeciwko temu, żeby śnieg spadał co jakiś czas na jeden dzień, choćby i w lipcu.