niedziela, 14 lutego 2010

Miłość i ideologia

Dopiero zakochując się pojmujemy, jak bardzo jest niedorzeczne, a nawet skandaliczne, że nasze uczucie, które nam się zdaje sprawą prywatną, intymną, może być sądzone przed trybunałami równie sztucznymi i arbitralnymi, co Prawo, Społeczeństwo lub Obyczaj. Kochając zgodnie z ich kodeksem, nawet nie zauważamy problemu – tak jak nie widzi swojej kondycji niewolnik mający dość długi łańcuch. Niechże jednak nasze uczucie wykroczy poza obowiązujące społecznie ramy, rychło przekonamy się, że to, co uważamy za naszą świętą i niezbywalną prywatność, jest publiczną własnością, „dobrem publicznym” – a niekiedy i złem.

Paweł Leszkowicz i Tomek Kitliński napisali wspólnie książkę pokazującą, co to znaczy w Polsce kochać „niewłaściwie”. Przewrotny tytuł ich książki, Miłość i demokracja  jest nieco kłopotliwy, bo po pierwsze w miłości nie ma demokracji; po drugie miłość – jeżeli dotyczy par jednopłciowych – jest w demokratycznej Polsce czymś w najwyższym stopniu niewłaściwym. Właśnie odyseja „niewłaściwej” miłości w demokratycznej Polsce jest tematem książki.

„Sztuka, filozofia i religia na świecie otwiera nas na podmiotowość homoseksualistów. Lesbijki i geje to pełnoprawni obywatele świata. A w Polsce? Wstręt do odmieńców łączy się tu z nienawiścią do kobiet, „obcych” i… sztuki, która kultywuje inność” – czytamy w résumé książki. Dlatego autorzy interpretują sztukę (Paweł – krytyk sztuki), eksplorują podmiotowość człowieka (Tomek – pisarz, filozof i artysta) starając się pokazać, że nie ma specjalnej różnicy (poza orientacją płciową) pomiędzy osobami homo i heteroseksualnymi. Pokazują też, jak orientacja ta, dla samych zainteresowanych nie warta nawet wzmianki, będąca czymś oczywistym, w społecznym odbiorze urasta do rangi cechy naczelnej będącej podstawą wykluczenia i naznaczenia istot homoseksualnych jako Innych, zatem gorszych.
Pokazują, że w Polsce, w kraju Unii Europejskiej, w kraju wolności słowa i wyznania, demokratycznym i obywatelskim, nadal nie można się bezkarnie zakochać.

Jest jednak jakiś postęp. Dzisiaj gej i lesbijka otwarcie mówią o swojej inności, i o krzywdzie także. Niewiele to, co prawda w ich sytuacji zmienia, jednak w stosunku do wieków poprzednich, są w o tyle korzystnej sytuacji, że mogą swój głos przeciwstawić głosom homofobicznym. Paweł i Tomek nazywają ten stan rzeczy „zerowym dualizmem”, czyli wyrównaniem frontu za i przeciw. Nastąpił on po „etapie nienawiści”, w którym odmieńcy byli bezlitośnie spychani do podziemia, skazywani na kulturową i społeczną afazję, a bywało, że i na śmierć. To jednak nadal chora sytuacja, gdy głosy opowiadające się za tolerancją i nietolerancją ważą (prawie) tyle samo. „Obydwie strony są prawie jednakowo obecne. Plus i minus dają jednak wynik zerowy”, i to właśnie owo „zero” – uważają autorzy – jest prawdopodobnie „najwyższym poziomem sprawiedliwości seksualnej, na jaki polska polityka i społeczeństwo mogą się obecnie wspiąć”.
Gdy jednak uświadomimy sobie poziom dojrzałości polskiego społeczeństwa, uwzględnimy jego specyfikę moralną i mentalną możemy być pewni, że etap trzeci, w którym seksualni odmieńcy płynnie wpiszą się w pluralistyczne społeczeństwo funkcjonujące w oparciu o wzajemne poszanowanie swojej inności, długo będzie jeszcze w Polsce etapem utopii.
Każda idea, która porusza i polaryzuje społeczeństwo, zawiera w sobie polityczny kapitał. Religia, muzyka rockowa, teatr, mniejszości etniczne lub seksualne, jeżeli generują dyskusję publiczną, rychło stają się immanentną częścią sceny politycznej. Prowadzi to w prostej linii do przekształcenia idei w ideologię, co znaczy, że zabranie głosu w dyskusji przestaje być niewinne. Nie trzeba gwałtownie atakować idei lub jej bronić, dość wyrazić swoją opinię, żeby znaleźć się na barykadzie. W ten sposób homofobia przestała być prywatną sprawą jednostki, a my, określając swój stosunek do osób homoseksualnych, zarazem określamy się w relacji do władzy.

Łatwo to zrozumieć poprzez inwersję problemu: zadeklarowawszy publicznie swoją niechęć do gejów, jest się homofobem, do Żydów, antysemitą, do dajmy na to Eskimosów, już tylko dziwakiem. Dlaczego? Bo niechęć do Eskimosów nie jest ważna. Eskimosi nie są ważni. Nie generują idei polaryzujących społeczeństwo. Ot, ideologiczne przeoczenie pozwalające bezkarnie manifestować swoją niechęć do Innego. O ile bowiem można się jeszcze kompromitować prywatnie, to jest już rzeczą niewybaczalną skompromitować się jako podmiot ideologiczny.

Książka Tomka i Pawła nie chce (i rzecz jasna nie może) być neutralna. To heroiczna, prawie samobójcza próba oczyszczenia naszej świadomości z przekonań, że homoseksualizm to choroba (na liście chorób WHO homoseksualizm nie widnieje); oraz pokazania, że nie jest niczym złym posiadanie „orientacji seksualnej” (nikogo nie powinno obchodzić jakiej). Pragnienie likwidacji tych przesądów skorelowali ze wskazaniem pozytywnych przykładów twórczości artystycznej i aktywności społecznej istot homoseksualnych.
Przesądy jednak odporne są na Argument. Dowodem antysemityzm, którym rządzi logika ideologii pozwalająca również argumenty przeciwne wpleść w swoją tkankę i obrócić na swoją korzyść. W tym sensie dla świadomości ideologicznej, jaka charakteryzuje homofoba, nawet aktywność twórcza osoby homoseksualnej nie jest dowodem na jej normalność, wręcz przeciwnie. Jej wytwory z góry uzna ją za chore, bo stworzone zostały przez lesbijkę, geja… Ideologiczne błędne koło dowodzenia zamyka się.

Dwie młode kobiety na Paradzie Równości niosą transparent z hasłem: „zgadnij, która z nas jest lesbijką”. Sugestywne, ale jałowe – i to pomimo, że ich intencja jest oczywista. To, że są nie do odróżnienia, nie znaczy nic, logika ideologii i tak bowiem z góry przesądza o nienormalności tej, która jest lesbijką, brak możliwości jej bezpośredniego zidentyfikowania nie ma tu nic do rzeczy.
Zwłaszcza że „normalny” chuligan nie docieka, rzuca kamieniami w obie.

Bądźmy przez chwilę adwokatami diabła. „Homofobia jest nielegalna” – twierdzą autorzy, to znaczy nielegalny jest strach przed człowiekiem. Ale czy sama homofobia jest chorobą? Jeżeli tak, byłby to szczególny przypadek sytuacji, w której choroba stawia nas w konflikcie z prawem.
Homofobia może ostatecznie być prywatną sprawą jednostki, nikt nikogo nie powinien rozliczać z jego dolegliwości. Problem pojawia się, kiedy homofobia – tak jak homoseksualizm – podniesiona zostaje do rangi ideologii.
Sytuacja, w której homofob i gej nawzajem oskarżają się o chorobę jest ideologiczna par excellence. Jak blisko stąd do owej totalitarnej paranoi, która stulecie temu nakazywała hospitalizować ludzi ze względu na przekonania! Taka jest jedna z konsekwencji „zerowego dualizmu”, ekonomia ideologii pozwala gejowi i homofobowi swobodnie wymieniać się miejscami w ramach tego samego konfliktu, dzięki czemu obaj mają do dyspozycji te same argumenty, których i tak nawzajem nie słyszą. „Zerowy dualizm” to także zero dialogu.

Paweł i Tomek z uporem przypominają rzecz podstawową: chodzi o miłość. Człowiek kocha człowieka i chce z nim żyć, tworzyć wspólny świat. Co za różnica kogo kocha, nikt nikomu nie powinien wybierać podmiotu miłości. A jednak społeczeństwo nadal uważa, że ma prawo decydować o szczęściu i życiu prywatnym poszczególnych jednostek. I nagle gej dowiaduje się, że jego miłość jest „zła”, „chora” – i że powinien jak najszybciej przestać kochać. To jest dopiero chore! Wyobraźmy sobie my, heteroseksualni, że powinniśmy wyrzec się miłości do swoich najbliższych, ponieważ naszej miłości nie akceptuje Bóg, policjant lub głowa państwa – prawda, że niedorzeczne?
Otóż bowiem nie wystarczy, żebyśmy my, "normalni", kochali słusznie. Ważne jeszcze, żeby sąsiad, w swoim domu, również kochał słusznie.

„Wobec homoseksualizmu odpychanie łączy się z przyciąganiem. Gdyby tego przyciągania nie było, zostawiono by gejów i lesbijki w spokoju”. Prawda, że oczywiste? Cóż mnie obchodzi, co sąsiad z przyjacielem robią w swoim domu? Jeżeli robią coś złego, Bóg ich osądzi, nie muszę ja.
Jednak muszę, to jest nie do zniesienia. „Nie mam niczego, tylko homofobię, i to czyni mnie wartościowym człowiekiem, i to daje mi prawa polityczne, to czyni mnie wyjątkowym krajem. Mnie, Polskę w Europie”. Wypada tedy podziękować Bogu za tych okropnych gejów bez których byłbym nikim – i przy okazji wpaść w teologiczną pułapkę, której charakter celnie oddał F.Barbero, włoski duchowny, który stracił funkcje kościelne za udzielenie błogosławieństwa parze gejów: „geje są gejami, bo takich ich stworzył Bóg. Bóg nie produkuje wadliwych serii. Bóg to nie Fiat”.

Czy można stanąć ponad ideologią, zająć pozycję zewnętrznego obserwatora, być „trzecią stroną” konfliktu? Oczywiście, że nie. Logika ideologii wyklucza niezaangażowanie, „kto nie jest z nami, jest przeciwko nam”. To dlatego logika ta wyklucza sprawiedliwość, strony są zawsze w radykalnej asymetrii, uzgodnienie relacji nie jest możliwe i dlatego przedostatnim (przed całkowitym zniszczeniem przeciwnika) etapem konfliktu jest wojna.
Kamienie, spadające na głowy uczestników Marszów Tolerancji, gejów, lesbijek i osób popierających ich prawo do normalnego życia są zatem zupełnie naturalnym sposobem argumentowania – i już po doborze środków widać, dla której ze stron konflikt jest bardziej ideologiczny.
Pozostaje tylko wierzyć, być może naiwnie, że słowo, w zderzeniu z kamieniem, jednak zwycięży, że w końcu to dialog, a nie prymitywna przemoc zechce rozstrzygać o zasadach życia społecznego. Na razie bowiem bycie gejem w Polsce to ciężki kawałek chleba.
   
Partie Pawła czyta się jak reportaż, to prawie dokument; partie Tomka są jak poezja. Doskonale się uzupełniają. Obaj włożyli wiele trudu w wykazanie, że gej jest człowiekiem jak wszyscy. Być może ich trud jest próżny – w pierwszym rzędzie dlatego, że po ich książkę nie sięgnie nikt, kto już wcześniej nie jest o tym przekonany. Jest to jednak książka potrzebna – mamy bowiem w Polsce duże zapotrzebowanie na powtarzanie ogłupiałemu społeczeństwu prawd podstawowych.

Osobiście mogę się jedynie cieszyć, że nie jestem gejem, Żydem, kosmitą, czy jakimkolwiek niepoprawnym politycznie Innym zamieszkującym ten kraj. W kraju bowiem, w którym nietolerancja jest politycznym kapitałem, jest bardziej niż pewne, że wkrótce przyszłoby mi walczyć o podstawowe prawa, które ze względu na moją problematyczną „normalność” wydają mi się czymś oczywistym.

środa, 3 lutego 2010

Meister Diabeł

Diabeł sum et humani nil a me alienum puto

    Kolejny wykład Cezarego Wodzińskiego z cyklu "Jak żyć", tym razem poświęcony Dostojewskiemu, tytuł: "Rozmowa Iwana z diabłem". Już prawie od roku Wodziński uczy nas, lubelaków, życia. Lublin do tego stopnia nie potrafi "żyć", że gdy zapowiadano jeden z pierwszych wykładów, prowadzący ogłosił, że będziemy mieli przyjemność usłyszeć wykład "jak żyć z Cezarym Wodzińskim", co ten natychmiast poczuł się zobowiązany sprostować. Prowadzących w ogóle jest dwóch. Jeden z nich (autor wymienionego lapsusu) to Janusz Opryński, dyrektor znakomitego skądinąd teatru Provisorium. Drugi prowadzący to dominikanin o. Tomasz Dostatni, uczestnik niemal każdej tutejszej debaty czy wydarzenia kulturalnego. Wykład? Doskonały, jak zwykle. W dodatku uświetniony obecnością Krzysztofa Majchrzaka, arcybrawurowo interpretującego kluczowy dla wykładu fragment Braci Karamazow. W ogóle obecność Majchrzaka to jeden z mocnych punktów każdego spotkania. Bo nie dość, że doskonały aktor, ale jeszcze inteligentny człowiek. Majchrzak i Wodziński, obaj majstrowie w swoim fachu - co widać - polubili się serdecznie i doskonale się uzupełniają. Pierwszy wykład, poświęcony bodaj Heideggerowi, ilustrował aktorsko Adam Woronowicz, aktor może i dobry, ale pozbawiony charyzmy meister Majchrzaka, więc koniec końców musiał mu ustąpić pola.
    Wracając do wykładu, można się jedynie przyczepić do samego początku, do bólu historycznego, poświęconego sprawom, które każdy znający dzieje teodycei w myśli europejskiej zna na pamięć. Bo i dla kogóż może być atrakcją kolejne odtworzenie tego starego problematu w ujęciu Leibniza lub Kanta? Wszyscy wiemy, że dobroci Boga i obecności Zła na świecie pogodzić niepodobna, a każda próba "racjonalnej teodycei" to projekt z góry skazany na klęskę. Dlatego Rozum (ratio) stawia ultimatum: albo Zło albo Bóg - i przegrywa, albowiem człowiek nie potrafi zrezygnować ani z jednego, ani z drugiego.

    Kim jest, proszę państwa diabeł? Wbrew tradycji chrześcijańskiej, która radykalnie zubażając postać diabła, widzi w nim istotę całkowicie złą, należy uznać i pogodzić się z jego aksjologiczno-ontologiczną niejednoznacznością. "Diabeł, nawet jeżeli mówi prawdę, to kłamie" - powiada Kołakowski i tym samym daje próbkę nie tyle przewrotności, co wielowymiarowości postaci diabła, który w zależności od przyjętej perspektywy, może się okazać dobry, bądź zły. Diabeł Dostojewskiego jest - co za afront dla naszej moralności! - dobry. Mało tego, jest w swojej dobroci nadzwyczaj ludzki, jest zgoła bardziej człowiekiem, niźli sam człowiek: "Na Boga, nie mogę sobie wyobrazić, jakim sposobem mogłem być kiedyś aniołem. Jeżeli nawet kiedyś nim byłem, to tak dawno, że nie grzech o tym zapomnieć. Teraz cenię tylko swoją reputację przyzwoitego człowieka i żyję, jak się da, starając się być przyjemnym. Szczerze kocham ludzi, a ileż to razy rzucano na mnie potwarze!" (Bracia Karamazow). Jak to? - Diabeł, pozwalający sobie posiadać najzupełniej ludzkie słabości; diabeł, który grzeszy kiepską pamięcią i w dodatku cieszy go własna przyzwoitość? Doprawdy, jest czymś niegodnym przyzwoitego człowieka gardzić istotą tak niedoskonałą i zarazem tak pełną miłości, jak diabeł. Może zatem nasze cnoty są przereklamowane? Może w istocie jesteśmy gorsi od tego, którego z dużą dozą naiwności uważamy za "wcielenie Zła"? Przyjrzyjmy się bliżej własnej niedoskonałości, własnej naiwnej przewrotności - także po to, by zrozumieć format istoty, której nienawidzimy za jej "zło". Meister Diabeł dicit: "Jestem chyba jedynym człowiekiem na kuli ziemskiej, który kocha prawdę i szczerze pragnie dobra. Byłem przy tym, kiedy zmarłe na krzyżu Słowo wstępowało do nieba, niosąc na swoich piersiach duszę ukrzyżowanego łotra, słyszałem radosne głosiki cherubinów, śpiewających i wołających hosanna i grzmiący krzyk zachwytów serafinów, od którego zatrzęsło się niebo i cały wszechświat". Ileż diabelstwa musi być w człowieku nienawidzącym kogoś takiego! Osobliwa inwersja: ruski diabeł jest bardziej człowieczy od człowieka; tego człowieka, który z nieznanych sobie powodów sam staje po stronie diabelstwa, nienawidząc tego, co dobre i piękne. Innymi słowy, ruski diabeł to dobroć wcielona, który wbrew swojej woli, a głównie za sprawą złego człowieka, czyni zło lub jest o nie posądzany. Dostrzegacie państwo symetrię? Jeżeli nie, proszę zwrócić swoją uwagę w stronę mocy niezgłębionej i tajemniczej, a przy tym nieskończenie złej: w stronę niemieckiego diabła. Tenże bez ogródek przyznaje:

Jam częścią części, która ongiś wszystkim była,
Jam częścią tej ciemności, co światło zrodziła
(Jam) tej siły cząstka mała, która wciąż złego
pragnie, a dobro wciąż działa.
                                     Faust, Goethe 
 
Goetheański diabeł jest całkowitym przeciwieństwem diabła Dostojewskiego. Jest, zgodnie ze swoją teologiczną funkcją, czystym Złem, wszelako takim, które - wbrew teologii, a przecież wpisane w dzieło stworzenia - realizuje nie swój scenariusz i czegokolwiek nie dotknie, na dobre to obraca. Ruski diabeł - dobry. Niemiecki - zły. Ruski - czyni zło. Niemiecki - dobro. Eks-kluzywny charakter tej symetrii jest tylko pozorny, albowiem tym, co łączy te wykluczające się elementy jest nadrzędna wola zmuszająca oba diabły do czynienia rzeczy niezgodnych z ich naturą. I tutaj się ujawnia in-kluzywny charakter diabłów: jeden i drugi jest zmuszony działać wbrew sobie. A dobro i zło nie są sobie przeciwne, lecz wymieniają się miejscami - na chwilę tylko - bo zaraz wracają na swoje poprzednie miejsca. Dobro przechodzi w Zło. Zło w Dobro... nie ma końca tej wymianie.
    Owo zachwianie związane z brakiem stabilnej podstawy na której moglibyśmy umieścić zasadę Dobra i Zła, samo ma charakter fundamentalny. Zła i Dobra nie należy tu rozumieć w znaczeniu moralnym, lecz par excellence ontologicznym. Chodzi o to, co jest i zarazem korelatywnie o to, czego nie ma. Jeżeli żyjemy na "najlepszym z możliwych światów", wówczas Zło jest zaledwie brakiem Dobra; jest tym, co nic, zatem niczym... Dlaczego żyjemy na najlepszym z możliwych światów? Bo tylko przyjmując to jako aksjomat teodycea jest w stanie pogodzić nieskończoną dobroć Boga z doświadczeniem Zła, jakie jest naszym udziałem. Zło w tej optyce jawi się jedynie jako puste miejsce, szczelina w bycie, w tym co jest, a więc - w tym, co dobre. Zło, w sensie metaforycznym i zarazem ściśle ontologicznym, unicestwia byt, czyni go niczym, sprawia, że to, co jest, przechodzi w nic. I na odwrót. Jako, że Zło przechodzi w Dobro, Nic staje się Czymś (co jest), a potem znowu Niczym... I tej wymianie również nie ma końca.
    Dobro i Zło są wymienne, zatem nigdy nie wiemy, czy stąpamy po twardym gruncie (tym, co jest), czy wirujemy w przestrzeni (w ontologicznej pustce powstałej w miejscu niegdysiejszego Dobra)
    Oto fundament ludzkiej egzystencji: brak stabilnego gruntu. Więcej nawet! To przecież byłoby coś: wiedzieć, czy w danym momencie mamy pod stopami grunt, czy też spadamy. Nawet tego nie wiemy! Kondycję ludzką określa radykalna niepewność: jestem, czy mnie nie ma; jestem dobry, czy zły; diabłem jestem, czy człowiekiem? Odpowiedź może być jedynie prowizoryczna i chwilowa; teraz jestem człowiekiem, ale za chwilę odezwie się we mnie diabelstwo, grunt przejdzie w bez-grunt!
    Nie potępiajmy przeto zbyt pochopnie diabła. Nigdy nie wiemy, czy akurat się nie zmienił; i czy na zasadzie owej ontologicznej wymiany - nie potępiamy właśnie samych siebie! W dodatku niesłusznie!
    Tyle Wodziński, w "telegraficznym skrócie". Konkluzja wykładu była taka, że nie może sobie rościć prawa do miana człowieka nikt, kto nie doświadczył w swoim życiu owego rozchwiania, owej niestabilności, fundamentalnego braku w sobie, mówiąc wprost: diabelstwa...

    Wykład opóźnił się o prawie kwadrans. Opryński nawet przepraszał, mówiąc, że z drogi "dzwonią ludzie", którzy "właśnie" dojeżdżają. Spojrzałem na pierwszy rząd i faktycznie, nie zobaczyłem Janusza Palikota, który jak dotąd nie opuścił żadnego wykładu. Jakoż wykład rozpoczął się równo w chwili, kiedy Palikot zasiadł na zarezerwowanym dlań miejscu... Gdybym tak ja zadzwonił?

    Spotkania z Wodzińskim gromadzą liczną lubelską śmietankę towarzyską. Bywaniem na wykładach lub piątkowych wernisażach malarzy i fotografików zapewnia sobie ona akces do kultury "wysokiej". Czekając na wykład, który ze względu na nieobecność Palikota opóźniał się, byłem zmuszony biernie uczestniczyć w rozmowie rozbawionego towarzystwa, które siedziało za mną. Od konstatacji, że nic nie rozumieją z metaforycznego języka Wodzińskiego płynnie przeszli do nietrafionych ze względu na kryzys inwestycji. Elita...

    Jak wspomniałem, spotkania z Wodzińskim, nie wiedzieć czemu, mają dwóch prowadzących. Jeden (Opryński) na początku wita gości, drugi (o.Dostatni), po wykładzie zadaje "mądre" pytanie. Raz jednak, pod nieobecność Opryńskiego, otworzył wykład, poświęcony bodajże Heideggerowi. Swoim szkolonym, modulowanym głosem duchownego, rozpoczął mniej więcej tak, cytuję z pamięci: "...przypomina mi się przygoda, jaką przeżył kiedyś Antoni Słonimski. Otóż wracając do domu, zobaczył on mężczyznę, który będąc "pod dobrą datą", zmagał się z płaszczem i nijak nie mógł z nim dojść do porozumienia. Płaszcz żadną miarą nie chciał dać się założyć. Wtedy Słonimski sobie uświadomił, że w zmaganiach człowieka z płaszczem, zawsze będzie po stronie człowieka. A wspominam o tym dlatego, że jest z nami profesor Wodziński, zapalony kibic piłkarski, który mając do wyboru dzisiejszy mecz Polska-(nie pamiętam) i nasze spotkanie, wybrał spotkanie". Wodziński nie wytrzymał i odparł: "Po pierwsze, jestem po stronie płaszcza. Po drugie - wybieram mecz. Nawet próbowałem interweniować w sprawie zmiany godziny meczu...". "A zna pan profesor kogoś, kto mógłby zmienić godzinę meczu?" - zapytał o.Dostatni. "Eee, nawet tutaj na sali są tacy." - pada błyskawiczna odpowiedź. A na sali Palikot, inni celebryci...

    Jakoż Lublin nie jest jedynym miejscem w którym miałem okazję słuchać Wodzińskiego. Najciekawszym był Jarocin, wiele lat temu. Ostatnim - Olsztyn. Wodziński dał wówczas niezwykle emocjonalny wykład o Shoah, który spolaryzował słuchaczy. Rzecz ciekawa, spór dotyczył tego, czy był to wykład filozoficzny, czy nie, zatem sprawy najzupełniej drugorzędnej. Co za różnica, do cholery... Wykład albo jest dobry, albo nie i tylko to się liczy. Był dobry. W pewnym momencie wstaje pewien profesor (bądźmy dokładni: profesor Kościuszko) i zarzucając Wodzińskiemu brak perspektywy filozoficznej, podbija stawkę przywołując Jedwabne, pogromy kieleckie i co tam jeszcze. Następnie, jakby ignorując to, co się właśnie dzieje z Wodzińskim pyta, dlaczego te tematy nie zostały poruszone. Wodziński? - Chodzi tam i z powrotem, coraz bardziej czerwony na twarzy. Wreszcie, wkurwiony do granic, niemalże wyrywa prof. Kościuszce mikrofon i mówi akcentując każde słowo: "To, co pan powiedział, to bełkot, bełkot. Pan nic nie zrozumiał z mojego wykładu...". Działo się...
    Należy przy tym dodać, że Wodziński jest niezwykle kulturalnym człowiekiem, lecz prawdopodobnie z niskim progiem tolerancji na głupotę. Smutna to prawda, ale już dawno przeze mnie odkryta: niejedna profesorska głowa jest pusta w środku.

    ...Nader łatwo uznać prawdziwość schematu, resp. paradygmatu w którym nas wychowywano i uznać Diabła za wcielone Zło. Ale co z człowiekiem? Byłże-by on zatem niewinną ofiarą owego diabelstwa; ofiarą gubioną przez siłę mocniejszą od niego? Wodziński odsłania kłopotliwą alternatywę: nie Diabeł, ale my sami jesteśmy winni Zła wyrządzanego drugiemu człowiekowi. Diabeł? - Istota żadną miarą nie mogąca się w Złu równać z człowiekiem, zbyt słaba i niedoskonała, by wyrządzić rzeczywiste Zło. Dokonajmy tedy radykalnej transformacji przywołanej przywołanej na początku sentencji i z pełną świadomością własnej kondycji ontologicznej powiedzmy: człowiekiem jestem i nic, co diabelskie, nie jest mi obce.