Wedle popularnej (i złośliwej)
maksymy coach to ktoś, kto nie potrafi sobie poradzić z własnym życiem, więc
zostaje specjalistą od radzenia innym, co mają zrobić ze swoim. Przynajmniej w
połowie jest to prawdą, bo często są to naprawdę wysokiej klasy specjaliści od
doradzania, jednak żeby uznać pierwszą część maksymy za prawdziwą, to należy
uznać, że są oni również specjalistami od efektywnego zarządzania własnym
nieudacznictwem, co zresztą wielu z nich przynosi krocie. W prostej linii da
się z tego wyciągnąć logiczny wniosek, że osobiste nieudacznictwo to dzisiaj
świetny sposób na osiągnięcie zawodowego sukcesu, oczywiście jeżeli potrafimy
nim po mistrzowsku zarządzać.
Czy istnieją meta coache, którzy z
kolei uczą coachów, jak motywować nas, zwykłych ludzi? Kto z kolei ich
motywuje, etc.?
Dotąd trzymałem się od coachów z
daleka w nie popartym żadnymi dogłębnymi studiami przekonaniu, że są to owszem,
specjaliści, ale od przekonywania ludzi, że warto im zapłacić, żeby powiedzieli
nam, jak żyć. – Nie udało ci się? To znaczy, że starałeś się nie dość mocno,
zapłać więcej, to ci jeszcze lepiej doradzimy, jak jeszcze bardziej się starać,
i koło się zamyka. Niedawno w tym przekonaniu utwierdził mnie fragment wywiadu
z nieznaną mi Violettą Rymszewicz, „trenerką i rekruterką”. Cokolwiek znaczą te
tytuły, wywołały we mnie „bojaźń i drżenie”, ale ten fragment jej wypowiedzi
bardzo mi konweniował: „Jaką wartość rozwojową ma uczestnictwo w
wielotysięcznym show z prelegentami, których jedyną kompetencją szkoleniową
jest elokwencja, a cały przekaz treściowy zamyka się w odmienianym przez
wszystkie przypadki „you can do it”? Coaching w polskim wydaniu to kolejny,
paradoksalny, lokalny fenomen i sposób na szybką kasę samozwańczych guru
samorozwoju”.
Jakoż rychło miałem okazję sprawdzić
prawdziwość tych słów oraz swoich uprzedzeń na najprawdziwszym spotkaniu
motywacyjnym. Poprowadził je Łukasz Jakóbiak, pierwszy celebryta pośród mówców
motywacyjnych i pierwszy mówca motywacyjny pośród celebrytów. Łukasz Jakóbiak,
zanim stał się mówcą motywacyjnym, odniósł sukces wywiadami z gwiazdami, które wciąż
przeprowadza w wynajmowanej kawalerce. Za motywowanie wziął się dopiero potem,
więc nie pasował do schematu coacha święcącego triumfy za sprawą swojej
nieporadności życiowej. Punkt dla niego.
Spotkanie odbyło się w dyskretnej i
nieco dusznej sali Hotelu Sheraton w Warszawie. Bilety za dwu i półgodzinny
wykład kosztowały od sześćdziesięciu dziewięciu złotych w przedsprzedaży do stu
dziewięćdziesięciu dziewięciu na miejscu. „Na sali siedzi jakieś siedem tysięcy
złotych” – szepnąłem do siedzącej obok Agi. Przyszliśmy na specjalne
zaproszenie, więc jeżeli takich jak my było więcej, mogłem nieco pomylić się w
rachubach.
Spotkanie rozpoczął Jakub B. Bączek,
mówca i mentalista. Do mentalistów nabrałem głębokiego respektu mniej więcej
rok temu, kiedy jeden z nich odgadł imię kobiety, z którą po raz pierwszy
całował się Bartosz Węglarczyk. Od tej pory mentalistów uważam za wirtuozów
szarlatanerii mentalnej, z którymi lepiej nie zadzierać. Dlatego w dalszej części tekstu postaram się zachować ostrożność.
Jakub B. Bączek okazał się być nie
byle jakim trenerem mentalnym, bo trenerem mentalnym polskiej kadry siatkarzy
na mistrzostwach świata. Swoją mowę motywacyjną rozpoczął od sugestywnego
naszkicowania, jakim dramatem dla siatkarzy było trafienie do „grupy
śmierci” – i jakim wyzwoleniem było podporządkowanie się sugestiom trenera
mentalnego Jakuba B. Bączka. Przedstawił to tak, jakby mistrzostwo świata
wywalczyli przede wszystkim dzięki jego, Jakuba B. Bączka, motywacji. Mowa
mentalisty była tak przekonująca, że bez trudu w to uwierzyłem, a przy okazji
dowiedziałem się, że polscy sportowcy zdobyli ostatnio jakieś mistrzostwo
świata.
Młody, pewny siebie, z mikrofonem,
przypominał jednego z tych nowoczesnych amerykańskich kaznodziejów
opowiadających o tym, że Bóg jest i czeka i że wystarczy w niego uwierzyć, a
twoje życie zmieni się na lepsze. Po jego czterdziestopięciominutowej przemowie
powstało we mnie nieokreślone poczucie winy i bardzo określone przekonanie, że
tracę czas siedząc na wykładzie, podczas gdy powinienem iść i zmieniać swoje
życie. Reakcja będąca zapewne marzeniem każdego mówcy motywacyjnego z
prawdziwego zdarzenia i każdego kaznodziei.
Potem przed widzów wyszedł Łukasz
Jakóbiak, żeby przykładami z własnej biografii zaświadczyć, że jego motto
życiowe, „Nie ma rzeczy niemożliwych”, nie wzięło się z sufitu, ale z
pomysłowości, determinacji, ciężkiej pracy i sporej dawki szaleństwa.
Wykład Łukasza Jakóbiaka składał się
głównie z przeglądu jego własnych dokonań, i to nie byle jakich. Chciał dostać się
do domu pana Versace? – Dostał się przy pomocy fałszywego kieliszka z winem
i ochroniarza, który wprowadził go do środka słusznie zakładając, że ktoś z
kieliszkiem w ręku nie może być szukającym przygód Łukaszem Jakóbiakiem, ale podpitym
gościem pana Versace. Chciał szybko znaleźć pracę? Rozwiesił na płocie
gigantyczne CV, dzięki czemu praca sama go znalazła, a wtedy on… odmówił. I
znalazł lepszą. Chciał wystąpić u boku Sevena Seagala? Udało mu się przekonać
producenta, że jest wart półsekundowego ujęcia w jednej z mniej ważnych scen. I
wystąpił w niej. Chciał zaprosić Lady Gagę do swojego filmu o równouprawnieniu? Co za
niefart, nie udało się, choć Jakóbiak na jej koncert wniósł ogromny transparent
z prośbą o wystąpienie w filmie. Lady Gaga powiedziała wtedy, że całe jej
życie to jeden długi film o równouprawnieniu. Na szczęście Jakóbiakowi udało się potem
zrobić z Lady Gagą wspólne selfie, więc swoją misję uznał za spełnioną.
Brzmi śmiesznie? Taki był cały wykład
Łukasza Jakóbiaka. Siedem tysięcy złotych na sali co chwila wybuchało śmiechem,
a niekiedy brawami nagradzało co celniejsze jego bon moty. Dwie i pół godziny wykładu
minęło jak mgnienie oka. To już? Rozbawiony nie spostrzegłem nawet, że
powinienem poczuć się zmotywowany. Zupełnie zapomniałem, że to był wykład
motywacyjny i poczułem się dobrze.
Kiedy nadszedł czas refleksji
uświadomiłem sobie, że to bardzo dobrze, że zapomniałem. Gdybym podczas
przeglądu spektakularnych sukcesów Łukasza Jakóbiaka pamiętał, że on o tym
opowiada, żeby mnie zmotywować, chyba bym się pociął. Że on taki świetny,
wszystko mu się udaje, a ja taki zwykły człowiek, po prostu redaktor.
Oczywiście upraszczam, ale jego narcystyczny monolog (to wciąż uproszczenie),
miast motywować, mógł wpędzić w tęgie kompleksy. Nie można bezkarnie opowiadać
o swoich sukcesach, choć skądinąd wiem, że jest to żelazny punkt każdej mowy
motywacyjnej. Swoją drogą, przez cały czas nie opuszczała mnie uporczywa myśl,
ile spektakularnych porażek Jakóbiak w swojej mowie pominął. To byłaby dopiero
motywacja do działania.
„Skoro mnie się udało, to i tobie się
uda”. Jest to taka sama niedorzeczność, jak twierdzenie, że każda spośród setki
osób na sali może być pierwsza. Pierwsza może być tylko jedna, mówiąc tak
wszystkim, dziewięćdziesięciu dziewięciu z nich wmawia się nieprawdę, haczyk tkwi
w tym, że nie wiadomo, którym. Nie każdy może, i nie każdy musi wygrać, są
osoby immanentnie impregnowane na sukces, i doprawdy, nie każda z tych osób
umie swoje nieudacznictwo przekuć na sukces na gruncie coachingu. Niektórzy po
prostu nigdy niczego nie wygrają i nie osiągną, ale tego nie powie nikomu żaden coach,
w pierwszym rzędzie w trosce o własne zarobki.
Jeżeli Jakub B. Bączek zorganizował
nam kazanie, to Łukasz Jakóbiak zaprezentował świetny, śmieszny stand up. Mówił
z ikrą, zabawnie, wiedział, gdzie powinna być puenta, a gdzie nieoczekiwany
zwrot akcji. Ze spotkania wyszedłem niekoniecznie do czegokolwiek zmotywowany,
ale w dobrym nastroju. Rozrywka na najwyższym poziomie, cechująca się tym,
czego brak większości współczesnych kabaretów: inteligentnymi tekstami. Tylko do
czego może motywować dobry monolog? Ponoć dobry żart jest bezcenny, ale ci,
którzy wyłożyli dwieście złotych na spotkanie motywacyjne, a otrzymali świetny
kabaret, mogą czuć się zawiedzeni. Nie czułem się zawiedziony tylko dlatego, że nie
wyłożyłem na spotkanie ani złotówki.
Są rzeczy niemożliwe. Możliwe, że
dotąd nikt tego dotąd Łukaszowi Jakóbiakowi nie powiedział, albo, co
ostatecznie równie możliwe, nigdy tego nie doświadczył. Kiedy jednak tego
doświadczy, znajdzie się na tym samym poziomie, co ludzie, których naucza. Wtedy
będzie potrzebował własnego coacha. Albo zrozumie, że nie tędy droga.
Zdecydowanie coach to zawód przyszłości. Warto zainteresować się tym tematem, szczególnie pracując w większych korporacjach
OdpowiedzUsuń