Wstałem z łóżka tak jak w
każdą niedzielę, przed trzynastą, a obudziłem się o godzinę wcześniej.
Odsłoniłem okno, zwyczajowo poleniuchowałem pod kołdrą i na dobry początek dnia
posłuchałem muzyki. Tych, którzy spodziewają się teraz informacji jaką
przyodziałem garderobę i co zjadłem na śniadanie, rozczaruję. Tę trywialną
konfesję czynię wyłącznie dlatego, że okoliczności były nietrywialne: kiedy
spałem zmieniono czas na letni i zrobiono to – jeżeli żaden kataklizm temu nie
przeszkodzi – po raz przedostatni lub przedprzedostatni (pytania: kto zmienia?
Gdzie zmienia? Jak zmienia? – Rano rzecz już jest dokonana, nieznane moce w
całej Polsce, a może i w Europie, zrobiły co do nich należało i znikły). Mój
biologiczny zegar sobie tylko znanym sposobem dostroił się od razu (jak? Oto
tajemnica), więc kiedy rano otworzyłem oczy godzina na zegarze była ta, co
zwykle w niedziele o tej porze.
Pomysłu Unii Europejskiej,
żeby zlikwidować okresowe przestawianie zegarów jestem zwolennikiem
umiarkowanym. Mówiąc wprost: lubię te jesienne melancholie kiedy prostym
zabiegiem administracyjnym o godzinę wcześniej przywołujemy ciemność – i
wiosenne upojenia darowaną znienacka godziną widnego dnia. Że takie manewry
zdrowie rujnują? Sen zaburzają? W okresowe przygnębienia i depresje wpędzają?
Przyspieszają starzenie, a na co poniektórych i śmierć sprowadzają? Znam te
zgrane argumenty i słuszności im nie odmawiając pozwalam sobie cieszyć się z
każdej odebranej jesienią i zwróconej wiosną godziny.
Swoją drogą, zawsze wpadam
wtedy w językową kałabanię – no bo jak powiedzieć: godzina dziewiętnasta i już
jest widno, czy jeszcze jest widno? Zależy jak patrzeć, powie ostrożnie
niejeden.
Prawdziwy kłopot jednak czai
się gdzie indziej i jak każdy prawdziwy kłopot ma on charakter polityczny. A o
tym, że ma polityczny charakter wiadomo stąd, że ma również ogromny potencjał
do dzielenia Polaków. Zgadza się – i nie chodzi o to, czy wolimy dwa razy do
roku przestawiać czasomierze czy raz na zawsze ustalić jeden czas. Jeden – ale
jaki? Czytam, że dr n. med. Michał Skalski z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego
optuje za zostawieniem w Polsce czasu zimowego jako bardziej naturalnego dla
naszego położenia geograficznego. Sęk jednak w tym, że czas zimowy zbliża nas
zanadto do Moskwy, czyli wiadomych sił czyhających na niepodległość naszą i
waszą. Czas letni? Zgadza się, ten rzekomo nienaturalny dla nas czas to
otwarcie się na Waszyngton, naturalnego rzekomo naszego sojusznika. Który zatem
wybrać? Gdzie schronienia szukać? Komu wierzyć a przed kim się zbroić?
Przesuwając wskazówki zegara gotowiśmy jeszcze wypowiedzieć wojnę nie temu
wrogowi co trzeba. A jeżeli właściwemu – to czy właściwemu z kolei zawierzymy
sojusznikowi? Czy możemy liczyć na jego pomoc w godzinie próby czy – jak uczy
nas historia – znowu w tym trudnym, przesuniętym do przodu lub cofniętym czasie
samotnie wobec przeważających sił wroga moralną chwałą przegranych w słusznej
sprawie się okryjemy?
Tak to właśnie działa. Kiedy my śpimy polityka tyka niczym bomba: tik-tak, tik-tak... Jakoż roztrząsanie tych spraw to
prosta droga na kozetkę. Zresztą, cokolwiek wybierzemy, wybierzemy źle – taka
nasza polska tradycja a nawet historyczny obowiązek. Nie chcę się znęcać nad
naszą narodową mądrością, w szczególności zaś nad jej mankamentami, bo to rzecz
nadzwyczaj ryzykowna. Moja propozycja przez wielu zostanie uznana za „zgniły
kompromis”, może nawet spotka się z wrogością obu zwaśnionych politycznie
stron, ale warto ją rozważyć z jednego prostego powodu: to właśnie zgniłe
kompromisy zapewniają nam jaką taką egzystencję, podczas gdy niezłomna walka
przynosi wyłącznie moralne zwycięstwa. Proponuję tedy przestawić czas o pół
godziny i tak zostawić. W ten sposób i Moskwie zapalimy świeczkę i
Waszyngtonowi ogarek.