Ależ było marudzenie, a ileż wyrzutów, utyskiwań, bez mała pogróżek personalnych pod adresem administracji za wybór takiego a nie innego terminu 3 Zlotu Audio Vintage Group. Wiadomo, lato, ludzie pragną wypoczynku rozumianego tradycyjnie: z rodziną na plażę albo z grupą przyjaciół gdzieś w góry. To czas, żeby za ciułane przez rok pieniądze pojechać w końcu na wymarzoną Majorkę czy do Toskanii, a jak ktoś naprawdę bogaty, to nawet nad polskie morze. I nagle należałoby ten uświęcony rok w rok rytuał odrzucić precz i jak gdyby nigdy nic powiedzieć: „Do widzenia, kochanie, w ten weekend jestem tylko dla moich przyjaciół-audiofilów”? Mowy nie ma!
Otóż nie. Pomimo rzekomo niesprzyjającego terminu, w dniach 19-22 lipca w
strategicznie położonym w środku Polski obok autostrady Dobieszkowie stawiło
się, niech spojrzę na wyciąg bankowy, siedemdziesiąt siedem osób. Dokładnie
tyle, ile było miejsc w hotelu. Tak, moi drodzy, zapełniliśmy cały hotel, do
ostatniego łóżka. Tak się organizuje imprezy w „niesprzyjających” terminach. I
kiedy o tym myślę to aż się za głowę łapię zastanawiając, gdzie pomieścilibyśmy
wszystkich zlotowiczów, gdyby termin był bardziej sprzyjający, czyli na ten
przykład listopadowy.
Pierwszy
dzień potraktowaliśmy jako rozbiegówkę. Przyjechać, przywitać się, rozpakować
sprzęt i dokonać pierwszych odsłuchów. Niektórym trudno się było rozstać ze sobą i sprzętem, więc dość powiedzieć, że
ceremonię powitalną zakończyli w okolicach śniadania dnia następnego. Co do
mnie, to spałem do siódmej rano i obmywszy oczy żwawo ruszyłem do stołówki,
gdzie ze smakiem zjadłem jajecznicę i twarożek.
Hotel
w Dobieszkowie nie oferował niestety możliwości umieszczenia wszystkich
wystawców na jednym poziomie, więc żeby obejrzeć wszystkie atrakcje trzeba było
biegać po piętrach. Nie jest to do końca wina hotelu, ponieważ w porównaniu do
poprzedniego Zlotu, firm prezentujących swoje urządzenia było o wiele więcej. I
teraz dla niepoprawnych kronikarzy mała uczta, czyli raport o stanie obecności.
Do dyspozycji wystawiających mieliśmy trzy apartamenty. Parter zajęła moja
macierzysta firma Nomos Audio Vintage oraz nasz partner, firma E.I.C.,
dystrybutor doskonałych angielskich kolumn marki Tannoy, o których poniżej.
Piętro wyżej zainstalowali się Haiku Audio (to ci od doskonałych, autorskich
wzmacniaczy) oraz Smok Audio (sprzedaż sprzętu vintage i płyt winylowych). Po
przeciwnej stronie hotelu, ale na tym samym piętrze pomieściły swoje zabawki
firmy Zweimann (producent m.in. napędów typu DAC) i Sky Audio (wzmacniacze
lampowe). Mieliśmy do dyspozycji jeszcze trzy sale konferencyjne – parter
zajęli sobie uczestnicy Zlotu, a właściwie wystawa ich sprzętu grającego. Co
tam się działo! Ale otem potem. W drugiej sali wystawił się Tonsil ze swoimi
najnowszymi kolumnami głośnikowymi, a w trzeciej 4HiFi, dystrybutor
nowoczesnego sprzętu audiofilskiego. Uff! Przebrnąłem.
Wydarzeń
było tyle, że dwóch niedziel nie starczy, żeby wszystkie opowiedzieć, ale
postaram się zmierzyć z tą poniekąd beznadziejną robotą. Na początek zajrzyjmy
na wystawę sprzętu będącego własnością członków grupy. Czegoż tam nie było!
Wzmacniacze (w tym po raz drugi goszczący na Zlocie żarówkowiec Kuby Mizery,
nieco zmodyfikowany), tunery i amplitunery, zatrzęsienie kolumn i różne inne
wynalazki. Było tego zwyczajnie za dużo i maestro Piotr Walendowski podjął
bezkompromisową decyzję o wyrzuceniu większości gratów za drzwi. Kryterium było
proste: porównujemy dwie pary kolumn i ta, która zyska mniejsze uznanie, wylatuje.
Podobnie z resztą sprzętu. Nie było litości, ludzie setki kilometrów targali
swoje wypieszczone zestawy audio, potem pieczołowicie je ustawiali, a po
trzydziestu sekundach grania musieli zabierać z powrotem. „To jest rzeźnia” –
skomentował to dosadnie Michał Potocki.
Nerwy
można było ukoić w apartamencie Nomos Audio Vintage, gdzie niepodzielnie
rządził kolejny maestro, Lech Spaszewski. Lech z wirtuozerią Herberta Von
Karajana… ok., przesadziłem, z bardzo dużą wirtuozerią dyrygował orkiestrą w
skład której wchodziło wyłącznie zacne instrumentarium. Pierwsze skrzypce grały
(by tak rzec) kolumny podłogowe firmy Tannoy – my zadbaliśmy o przygotowanie
egzemplarzy sprzed lat, a nasz partner i jednocześnie dystrybutor marki, firma
E.I.C., przywiózł nam najnowszy model. Ależ one wyglądają! Mają tak rasowy
wygląd vintage, że Zlotowicze co chwila pytali nas, które są nowe, a które
stare, my zaś nie nadążaliśmy z odpowiadaniem. Jako źródło służył nam do
pewnego momentu w pełni manualny gramofon Pioneer PL-50, a potem dzielony na
napęd i DAC odtwarzacz CD Esoteric. Sygnał wzmacniały doskonałe włoskie
wzmacniacze Unison Research Sinfonia Anniversary i Etiuda.
Ścisk
podczas testu był okrutny, bo każdy chciał się przekonać na własne uszy, które
z tych ślicznotek zagrają… aha, spodziewaliście, że napiszę „lepiej” i prawie
zgadliście. W ostatniej chwili ugryzłem się jednak w klawiaturę, ponieważ
odbiór barwy dźwięku to rzecz tak subiektywna, że hierarchizowanie jej to
czynność dość niepoważna i łatwo tu o palnięcie głupstwa. W każdym razie
większości uczestników bardziej podobał się dźwięk wypływający z nowych
tannoy’ów. Zagrały jaśniej, czyściej, w sposób bardziej precyzyjny i dość
gładko zatarły wspaniały skądinąd efekt, jaki chwilę wcześniej wywarły na
słuchaczach starsze kolumny grające bardziej matowo i ździebko mniej
przejrzyście, za to głębiej i jakoś tak dostojniej. Ale (zawsze jest jakieś
„ale”) kto chciał, to wziął sobie do serca słowa Pawła Kluczyka ze SkyAudio,
który prowadził prezentację. „Po godzinie nowe konstrukcje by was zmęczyły” –
zapewnił. „Nowe są zatem do wyścigów, stare do przyjemności” – skomentował to
Lech, ale słowa obu panów musieliśmy wziąć na wiarę, albowiem nie było ani
czasu ani warunków na wielogodzinne odsłuchy, żeby potwierdzić lub obalić wspomniane
zapewnienia.
Jest
rzeczą powszechnie wiadomą (jeżeli ktoś zaczyna wypowiedź od zwrotu „jest
rzeczą powszechnie wiadomą” to jest rzeczą powszechnie wiadomą, że to bujda), że audiofil to człowiek
na poziomie, wytrawny znawca i wielbiciel nie tylko muzyki, ale i sztuk wszelakich
ze szczególnym uwzględnieniem teatru. Jakoż żeby mu wyjść naprzeciw Nomos Audio
Vintage przygotował pierwszą na świecie sztukę jednoaktową „Śmierć tranzytora”
(mówi się trałzystora i jeden z aktorów, w sensie ja, w trakcie
spektaklu z upodobaniem i po wielokroć powtarzał to słowo w celach tyleż
artystycznych co edukacyjnych). W telegraficznym skrócie: sztuka prezentowała
dramat podmiotu lirycznego, z jednej strony atakowanego przez złą żonę,
czyniącą podmiotowi wymówki o kupowanie kolejnych gratów vintage, z drugiej
strony zmagającego się z oporem jeszcze bardziej złego trałzystora, który żadną
miarą nie chciał skapitulować przed zabiegami rewitalizacyjnymi uskutecznianymi
już to przy pomocy strzykawki, już to korkociągu do wina. Żadne z tych wyrafinowanych
narzędzi naprawczych nie okazało się skuteczne i o trałzystor w końcu upomniała
się Śmierć.
Jednoaktówka okazała się
sporym wydarzeniem artystyczno-towarzyskim i jeżeli kuluary do dzisiaj nie
puchną od plotek i komentarzy to winę za to ponosi Maciej Stempurski i jego
wywrotowy test przewodów sygnałowych. Test przygotował z Janem Grzybickim z 4HiFi. Kable to w ogóle niebezpieczny temat, bo
zwolenników teorii, że wpływają na dźwięk jest tylu, co i zwolenników teorii
przeciwnej. Oba stronnictwa zwalczają się z zawziętością polityków startujących
w wyborach i żadne z nich nie bierze jeńców. Wróć, stroną atakującą są na ogół
„kablosceptycy”, bo „kabloentuzjaści” mają najczęściej w głębokim niepoważaniu
to, co myślą o nich ci pierwsi i po prostu bawią się drutami.
Co do testu, to
porównywaliśmy trzy różne przewody na trzech różnych gatunkowo utworach
muzycznych. Słuchaliśmy uważnie, kiwaliśmy głowami i notowaliśmy spostrzeżenia,
a na koniec głosowaliśmy. I już myśleliśmy, że na wyłonieniu zwycięzcy się
skończy, a my rozejdziemy się w spokoju, kiedy Maciek odpalił petardę tak
potężną, że z niejednej kablosceptycznej głowy dymi się do dzisiaj. Otóż z
szatańską miną (trochę ubarwiam, minę miał taką jak zwykle, ale w takiej chwili
ze wszech miar miał prawo mieć szatańską) powiedział, że słuchaliśmy kabli… cyfrowych.
Czyli takich, które nie mają prawa „grać”, bo to tylko zera i jedynki, więc
albo kabel działa albo nie działa, nie ma wartości pośrednich, etc. A tu
proszę, wszyscy usłyszeli różnicę w brzmieniu pomiędzy poszczególnymi
przewodami. Dla wielbicieli kronik wszelakich podaję, że były to w kolejności: TCI Cables Adder Digital II
SE, Gotham GAC-1 z wtykami Amphenol i Klotz VA063ELS. W głosowaniu wygrały te pierwsze, za ponad sześć stów, drugie miejsce zajęły
testowane na końcu, kosztujące nieco ponad sto złotych, a bodaj tylko dwóch
zwolenników zdobyły tanie jak barszcz kable środkowe, z marketu. Druty zaś przepinane były między napędem CEC a DAC Audio GD.
Wstrząs audiofilaktyczny
(powinna być taka jednostka chorobowa) niektórzy wciąż leczą słuchaniem muzyki
z pozbawionych jakichkolwiek przewodów odtwarzaczy mp3 8kb/s, inni wyemigrowali
na daleką północ i słuchają już tylko arktycznego wiatru smagającego nieliczne
turzyce i porosty, a najliczniejsza grupa utraciła wiarę w muzykę w ogóle.
Maciej Stempurski otrzymał zaś dożywotni zakaz pojawiania się na audiofilskich
imprezach z czymkolwiek co choćby z daleka przypomina przewody połączeniowe,
druty, sznurki czy choćby gumkę od majtek.
Internetu by nie wystarczyło
żeby wymienić wszystkie atrakcje Zlotu (zwłaszcza przy moim rozwlekłym sposobie
pisania), więc już tylko w telegraficznym skrócie ujmę niektóre z pozostałych
wydarzeń.
Firma Tonsil przyjechała na
Zlot z kolekcją swoich nowych kolumn w celu udowodnienia wszem i wobec, że
„altusy nie grajo”. Jednak nie z naszymi ludźmi takie numery. Kilka godzin
cierpliwego konfigurowania sprzętu i altusy zagrały i zaśpiewały jak ta lala,
zwłaszcza podłogówki Altus 380.
W apartamencie Nomos Audio
Vintage w ślepym teście porównywaliśmy dość budżetowy gramofon z – przepraszam
za efekciarskie słowo – high-endowym dzielonym odtwarzaczem CD marki Esoteric
kosztującym tyle, co miejski samochód. Nawet wytrawni audiofile mieli niekiedy
kłopot ze wskazaniem, z którego źródła słyszą dźwięk. Jeszcze większy mieliby
kłopot gdybyśmy porównywali dźwięki płynące z Esoterica z dźwiękami generowanymi
przez jakiś odtwarzacz mp3 8kb/s, ale na tak karkołomny test zabrakło nam cojones.
Może następnym razem będziemy mieli więcej animuszu.
Nie zabrakło nam go za to
przy porównywaniu rzeczonego Esoterica z najnowszym, pracującym na lampach
przetwornikiem cyfrowo-analogowym Zweimann DAC Papylon. Ten ostatni to autorski
projekt Michaela… Cwejmana. Podobieństwo nazwiska twórcy do nazwy jego dzieła
jest oczywiście całkowicie przypadkowe. Całkiem już jednak nieprzypadkowo DAC
dzielnie dotrzymywał kroku dzielonemu monstrum o ezoterycznej nazwie.
Organizatorzy testów i
porównań mogą do samej choinki powtarzać, że nie ma „lepsze”, „gorsze”, jest –
„inne”. Zatem mówienie, że dany sprzęt gra „lepiej” od innego jest
nieuprawnione, ponieważ rzecz jest wysoce subiektywna. Audiofil jednak wie
swoje i nic mu nie sprawia takiej przyjemności jak możliwość postawienia
naprzeciwko siebie na ringu dwóch (lub więcej) sprzętów i powiedzenie: bijcie
się. Takie „walki kogutów” czy może raczej lamp miały miejsce w pokoju Haiku
Audio i Smok Audio, gdzie do rywalizacji, pardon, do testu stanęły trzy lampy z
serii EL 34: KT77 Genalex (Gold Lion), stara lampa RFT NOS i Psvane Philips
Holland Metal Base Replica.
Apartament Sky Audio
zamienił się z kolei w gorącą łaźnię, gdzie w tak zwane znaki (czyli w co?)
dawały się „pralki” znanej i cenionej w branży AGD firmy Tannoy. Potężne (120
kg sztuka) podłogówki robiły wrażenie czystością, do jakiej potrafiły
doprowadzić każdy dźwięk.
Biorąc pod uwagę liczebność
uczestników, skalę przedsięwzięcia oraz jego sukces, oświadczam, że kolejny
zlot odbędzie się w twierdzy Alcatraz, zaś klucze to cel posiadała będzie
wyłącznie administracja. Aha, przy okazji apeluję po raz drugi: osoby, które w sobotę o drugiej w nocy puszczały w sali Tonsilu na całą moc głośników „Oczy zielone”
Zenka Martyniuka proszone są o zgłoszenie się w celu dobrowolnego poddania karze.
Zdjęcia: Grzegorz Piskorski i Wstereo (zdjęcie z jednoaktówki)