wtorek, 28 maja 2019

Jak niezawodnie wygrać następne wybory

Wieści z kraju są takie jakie są. Jaka Polska jest, każdy widzi. Komu się polepszyło, temu polepszyło, a komu miało pogorszyć, temu już żadna reforma nie pomoże. Kto miał wygrać, ten wygrał, reszcie pozostało typowo polskie poczucie moralnej wyższości.
Błyskotliwością nadmierną popisywać się nie zamierzam, sadzić równie oryginalnych zdań jak powyższe również nie planuję w nadmiarze, bo tu nie o czcze popisy chodzi, ale – jak zawsze – o Polskę. Tę Polskę.
Drugi dzień połowa Polski – tej Polski – chodzi z triumfem przyklejonym do gęby i ani myśli skromnością czy innymi kosmetycznymi zabiegami go szminkować. Zwycięstwo! Polak w Europie! Europo, na polskie, to znaczy katolickie wartości szykuj swoją sponiewieraną grzechami duszę!
Pozostali wciąż nie rozumieją skali jak skali, ale głównie przyczyn swojej spektakularnej, a przede wszystkim skandalicznej porażki. Jak to? Rozum, racjonalność, prawa człowieka, oświecenie i weganizm po naszej były stronie – a tu taka klęska? Nawet nie można się poskarżyć księdzu ani na Boga zrzucić winę, bo jeden w drugiego to praktykujący ateista, a co drugi wojujący antyklerykał. Pozostaje jedynie pogarda dla ciemnej, zacofanej większości, którą wiadomy prezes wokół wiadomej części ciała sobie okręcił i hula teraz, bo – jak wiadomo – piekła nie ma.
A ja, żeby nadać swojej wypowiedzi odpowiednią powagę, dowcip przypomnę. Baca zeznaje w sprawie morderstwa popełnionego przez Józka.
-         Baco, to prawda, że Józek już wcześniej przejawiał mordercze zamiary?
-         Od razu mordercze, nerwus z niego był, to wszystko.
-         Widzieliście, jak wyrywał sztachetę z płotu?
-         Jaka tam sztacheta, dyć to nędzna witka była.
-         I tą „nędzną witką” zadał szesnaście ciosów?
-         Jakie tam szesnaście, ino połaskotał trochę pod żebrem.
-         Baco, dlaczego tak bronicie tego Józka?
-         A bo on z mojej wsi, Wysoki Sądzie.
Nie trzeba być Slavojem Žižkiem, żeby w dowcipach szukać kluczy hermeneutycznych. On ich co prawda szuka najczęściej w dowcipach sprośnych, mnie szczęśliwie osunięcia się w ten zdradliwy odmęt udało się uniknąć. „On jest z mojej wsi” to fraza-klucz i to ona pozwoli nam choć trochę zrozumieć radość jednych i rozpacz pozostałych, czyli wyniki niedzielnych wyborów do Parlamentu Europejskiego. Oburzać się na ciemniaków ze wsi, na analfabetów, na idiotów omamionych 500+ jest łatwo – łatwo i nieprzystojnie. Więcej nawet, głupio. Głupio, albowiem – mądrzejsi ode mnie już się w tym rozeznali – im bardziej się człowieka obraża tym bardziej jemu to obrażanie się nie podoba. I razem z innymi obrażanymi szuka sobie kogoś, kto – szczerze czy nie to inna sprawa – doceni go. Tobie spodobałoby się, gdyby obcy człowiek – niechby i z tytułem profesorskim – nazwał cię kretynem?
Partii rządzącej predylekcji do afer odmówić niepodobna. Rzec można: nie przegapi żadnej okazji, żeby się wpakować w aferę. Prezes partii miał przez osoby drugie wieżowiec wybudować, a przy okazji do wręczenia łapówki nakłaniać – skandal wydawałoby się nie do zatuszowania. Premier rządu wplątany ponoć w machlojki przy sprzedaży gruntów – media huczały o tym aż w uszach dzwoniło. Marszałka Sejmu rzekomo nagrano w trakcie figli z nieletnią Ukrainką – w katolickim kraju takie ohydztwo? Pomniejszych szwindli przypominał nie będę, opozycyjne gazety mają w opisywaniu ich wystarczająco determinacji i upodobania. O – powiedzmy – niekonsekwencji rządu, który wcześniej wyrzucał z urzędów szmatę, pardon, flagę Unii Europejskiej, a teraz przypomniał sobie, że Unia jest fajna, nie ma co wspominać. O korumpowaniu całych grup społecznych za ich własne pieniądze – też. To wszystko sprawy powszechnie wiadome i wałkowane do znudzenia w postępowych mediach oraz w kręgach stosownie zorientowanych światopoglądowo intelektualistów.
Tylko co z tego – że zadam odkrywcze pytanie. Nic. Literalnie nic – równie odkrywczo odpowiem. Przecież oni są z naszej wsi. Beata jest z naszej wsi. Druga Beata też jest z naszej wsi. Mateusz jest z naszej wsi. Mariusz i Joachim też. A prezes to w ogóle. Rozumiecie już dlaczego bomby okazały się kapiszonami? Prezes złapany z kopertą w ręku wciąż byłby kochany. Premierowi pogrążonemu twardymi niczym łby opozycji kwitami nadal wierzono by jak sobie samemu. To sami swoi, a kto jest bez winy niech pierwszy głos odda na opozycję.
Zaufanie. To najsilniejszy atut, ale zarazem achillesowa pięta rządzących nami patriotów. Nawet siedząc w kryminale, wciąż będą się cieszyć zaufaniem, bo swoim się wierzy i ze swoimi trzyma choćby nie wiem jaki kataklizm nadciągnął z Brukseli albo ze Słupska. I tutaj – dopiero tutaj – rysuje się sposób na przełamanie kłopotliwej ich hegemonii, nadzieja, że opozycja nie przerżnie ze sromotą kolejnych, już czwartych z rzędu wyborów. Udowodnijcie, że prezes gardzi swoimi wyborcami tak samo jak lewicowi publicyści. Wykażcie, że Beata (wiadomo, która) ma kochający ją lud głęboko w… (niedomówienie). Znajdźcie twarde kwity, że premier oszukuje tych, którzy mu wierzą. Wtedy – jak mówi Adaś Miauczyński – nie ma ch… we wsi: cała wieś weźmie widły i łopaty i przegoni ich aż za rogatki. Bo to już nie będą ludzie z „naszej wsi”.
Chciałbym zakończyć jakoś lekko i na wesoło, ale sytuacja zmusza do powagi, dlatego znowu będzie anegdota. Bo przecież trzeba jeszcze w jakiś sposób zrealizować plan. Dokonać dywersji, a potem sabotażu. Zniszczyć zaufanie jakie człowiek ma do swojej władzy. Realizację tego ze wszech miar arcyniełatwego zadania w sposób metaforyczny opisano swego czasu w klasycznej już literaturze dla dzieci, czyli w komiksie „Kajko i Kokosz”. W jednym z zeszytów Hegemon zastanawia się nad metodą zdobycia grodu znienawidzonego Mirmiła. Rozważania przerywa mu wejście wiernego kaprala. Wierny kapral z triumfem na chytrej twarzy obwieszcza, że obmyślił niezawodny plan, który tym razem musi się udać: wystarczy napaść na gród, pokonać jego obrońców i opanować obiekt. Proste?
          Nikogo chyba nie dziwi, że kaprala, po przedstawieniu tego „genialnego” planu, Hegemon wyrzucił na zbity ryj.

poniedziałek, 29 kwietnia 2019

Narodowe jedzenie bananów pod honorowym patronatem ministra Glińskiego


Kiedy dorastałem – mowa o czasach słusznie minionych i słusznie dzisiaj w co bardziej ciętej publicystyce poniewieranych – banany i pomarańcze były egzotycznym rarytasem. Jadło się je – dosłownie – od święta, zwykle bowiem tuż przed Bożym Narodzeniem do portu w Gdyni dobijał kontenerowiec, a w nim tony, setki ton – gazety zawsze skrupulatnie podawały tonaż, inna rzecz, że i tak mało kto im wierzył – lekko tylko nadpsutych cytrusów. Jakim sposobem te ekstraordynaryjne owoce trafiały potem do świątecznych paczek – mnie jako pacholęcia nie interesowało w ogóle. Ekstra interesowało mnie za to, czy pośród cukierków i czekolad z Zakładów Przemysłu Cukierniczego „22 Lipca żółcą i czerwienią się znajome i pamiętane sprzed roku kształty, a przede wszystkim – ile ich jest. Wiadomo, czym więcej tym lepiej, jednak ówczesny porządek świata nie przewidywał więcej, niż po dwie sztuki na paczkę, w wersji deficytowej: albo dwie pomarańcze albo dwa banany. Porządek świata nie przewidywał również wybrzydzania i nikt nie pytał które owoce lepsze, bo takie herezje były po prostu nie do pomyślenia. Z czasem dopiero nabyty krytycyzm, a i zdolność wybrzydzania również, pozwoliły mi zrozumieć, że jednak bardziej od bananów wolę pomarańcze. Co zresztą okazało się być odkryciem bez większego znaczenia, bo raz – pomarańczy i bananów mamy obecnie po kokardę, dwa – jeżeli mam wybierać, to wybieram jabłka. Zgadza się, zdrowe, dorodne, polskie jabłka – wpieprzam je z upodobaniem w liczbie przynajmniej kilku tygodniowo i jestem szczęśliwy, że w przeciwieństwie do niemałej części planety, nie muszę czekać na kontenerowiec z jabłkami, tylko mogę pójść do ogrodu sąsiada i ukraść mu zdrowe, dorodne, polskie jabłko wprost z drzewa.
Niechcący wyszła mi afirmacja patriotyzmu, pokraczna bo pokraczna, ale nie ma co marudzić: taki nasz patriotyzm jacy i my sami. Jedzenie owoców stało się właśnie czynnością polityczną i tylko czekać jak fraza: powiedz mi jakie owoce jesz a powiem ci jakim jesteś Polakiem – opuści obszar ironii i z żartu stanie się figurą tożsamości narodowej.
Profesor Jerzy Miziołek, nowy dyrektor Muzeum Narodowego – ponoć na „życzliwą” sugestię Ministerstwa Kultury – usunął z Galerii Sztuki XX i XXI wieku dwie instalacje wideo: Natalii LL i Katarzyny Kozyry. Praca pierwszej artystki przedstawiała kobietę jedzącą banany, drugiej – femme fatal powożącą zaprzęgiem ciągnionym przez Fryderyka Nietzschego i Rainera Marię Rilkego. „To jest Muzeum Narodowe i pewna tematyka z zakresu gender nie powinna być explicite pokazywana” – tłumaczy Miziołek i rozumie się to samo przez się. Że też poprzednia dyrekcja nie wpadła na to, że jak sztuka współczesna, to nie gender, że te dwa zjawiska całkowicie się rozjeżdżają i że jeżeli coś jest gender – to sztuką z automatu nie jest. Wstydliwej oczywistości, że ani sztuka współczesna ani gender ścisłej definicji nie posiadają nie ma nawet co przywoływać: rzecz tak nieistotna, że o zwykłe czepialstwo zahaczająca. Zwłaszcza, że – wbrew temu, co napisałem przed chwilą – Kościół dokładnie określił, czym jest gender, mianowicie ideologią, odtąd dyskusja została z sukcesem zamknięta. W Polsce, kraju przez całe dziesięciolecia silnie ideologicznie rujnowanym, na ideologię miejsca nie ma. Nikt poważny nie będzie z tym polemizował ani ideologii bronił – i to też rozumie się samo przez się.

Już samo „skrzywienie ideologiczne” wystarczyłoby, żeby gender z Muzeum Narodowego wyrugować, jednak – leżącego co prawda nie kopie się, ale gender sam się o to prosi – rzecz ma również swój społeczny wymiar. Swoistym manifestem społecznej demolki na jaką za sprawą rzeczonych wystaw narażamy siebie i przyszłe pokolenia może być list oburzonej matki do dyrektora Miziołka. List ten posłużył dyrektorowi jako walny argument, że zapotrzebowanie na sztukę gender właśnie minęło, a jej tu i ówdzie jeszcze obecne eksplikacje więcej szkody, niż pożytku czynią. „Dzieci weszły do sali wystawowej, by zobaczyć ogromną kaczkę z klocków Lego i w tej samej sali zostały narażone na widok nagich kobiet na filmie. Syn, opowiadając mi z płaczem o tym nieprzyjemnym przeżyciu, wystawił jednocześnie najgorszą rekomendację, jaką może dostać od zwiedzającego placówka kulturalna: ‘nigdy więcej nie chcę tam iść, nie chcę oglądać takich rzeczy’. Chyba nie o to nam chodzi, by zniechęcać dzieci do obcowania ze sztuką” – retoryczne zakończenie cytatu w pierwszej chwili może odrzucać swoją topornością, ale mnie daleko od zlekceważenia jego heurystycznego potencjału. Bo nie, nie chcemy (mówię w imieniu swoim i normalnej części społeczeństwa, do której ta interpelacja się odnosi), żeby dzieci zniechęciły się do sztuki współczesnej, z definicji trudnej i wymagającej pewnej dojrzałości emocjonalnej. Nie chcemy, żeby dzieci w ogóle zniechęciły się do sztuki, wręcz przeciwnie: marzy nam się młodzież zamiast fejsa programy muzeów studiująca, wieczory nie w knajpach, ale w teatrach i na performensach spędzająca, przez tindera nie na figle, ale na wspólne lektury się umawiająca i trzymająca z daleka od wszelkiej pseudosztuki perwersją i semantycznym bełkotem wypełnioną. Tylko, że taką młodzież należy sobie wprzódy wychować.
 Skorośmy już raz z sukcesem popadli w retorykę, to jedźmy z nią dalej: jak młodzież może rozumieć sztukę, jeżeli w latach pacholęcych musimy ją trzymać z daleka od muzeów w których pokazywane są tak niesłychane sprośności jak kobieta jedząca banana? Rozumiecie, państwo? „Ta pani je banana”. „Je banana”! Dlatego argument, że skoro młodzież jeszcze nie dorosła do – przepraszam za brzydkie słowo – konsumpcji sztuki współczesnej, to należy ją trzymać od niej na odległość do czasu, aż do niej dorośnie, uważam za z gruntu chybiony. Jeżeli ma się zaprzyjaźnić ze sztuką to należy ją z nią oswajać od maleńkości, ale – uwaga! – musi to być sztuka dostosowana do jej wieku i możliwości percepcyjnych. Kaczka z klocków lego jest tu przykładem właściwego kierunku: raz, że kaczka, dwa że klocki lego. Zamieńmy galerie sztuki współczesnej na Legolandy i problem edukacji kulturalnej sam się rozwiąże.


Zdjęcia do tekstu wykonałem w trakcie zorganizowanego przez dra hab. Tomasza Kitlińskiego i Magdalenę Luczyn happeningu „Jemy banany i protestujemy przeciw cenzurze sztuki – Lublin” 29 kwietnia przed Galerią Labirynt.

niedziela, 31 marca 2019

Zmiana czasu: rewolucje


Wstałem z łóżka tak jak w każdą niedzielę, przed trzynastą, a obudziłem się o godzinę wcześniej. Odsłoniłem okno, zwyczajowo poleniuchowałem pod kołdrą i na dobry początek dnia posłuchałem muzyki. Tych, którzy spodziewają się teraz informacji jaką przyodziałem garderobę i co zjadłem na śniadanie, rozczaruję. Tę trywialną konfesję czynię wyłącznie dlatego, że okoliczności były nietrywialne: kiedy spałem zmieniono czas na letni i zrobiono to – jeżeli żaden kataklizm temu nie przeszkodzi – po raz przedostatni lub przedprzedostatni (pytania: kto zmienia? Gdzie zmienia? Jak zmienia? – Rano rzecz już jest dokonana, nieznane moce w całej Polsce, a może i w Europie, zrobiły co do nich należało i znikły). Mój biologiczny zegar sobie tylko znanym sposobem dostroił się od razu (jak? Oto tajemnica), więc kiedy rano otworzyłem oczy godzina na zegarze była ta, co zwykle w niedziele o tej porze.

Pomysłu Unii Europejskiej, żeby zlikwidować okresowe przestawianie zegarów jestem zwolennikiem umiarkowanym. Mówiąc wprost: lubię te jesienne melancholie kiedy prostym zabiegiem administracyjnym o godzinę wcześniej przywołujemy ciemność – i wiosenne upojenia darowaną znienacka godziną widnego dnia. Że takie manewry zdrowie rujnują? Sen zaburzają? W okresowe przygnębienia i depresje wpędzają? Przyspieszają starzenie, a na co poniektórych i śmierć sprowadzają? Znam te zgrane argumenty i słuszności im nie odmawiając pozwalam sobie cieszyć się z każdej odebranej jesienią i zwróconej wiosną godziny.
Swoją drogą, zawsze wpadam wtedy w językową kałabanię – no bo jak powiedzieć: godzina dziewiętnasta i już jest widno, czy jeszcze jest widno? Zależy jak patrzeć, powie ostrożnie niejeden.
Prawdziwy kłopot jednak czai się gdzie indziej i jak każdy prawdziwy kłopot ma on charakter polityczny. A o tym, że ma polityczny charakter wiadomo stąd, że ma również ogromny potencjał do dzielenia Polaków. Zgadza się – i nie chodzi o to, czy wolimy dwa razy do roku przestawiać czasomierze czy raz na zawsze ustalić jeden czas. Jeden – ale jaki? Czytam, że dr n. med. Michał Skalski z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego optuje za zostawieniem w Polsce czasu zimowego jako bardziej naturalnego dla naszego położenia geograficznego. Sęk jednak w tym, że czas zimowy zbliża nas zanadto do Moskwy, czyli wiadomych sił czyhających na niepodległość naszą i waszą. Czas letni? Zgadza się, ten rzekomo nienaturalny dla nas czas to otwarcie się na Waszyngton, naturalnego rzekomo naszego sojusznika. Który zatem wybrać? Gdzie schronienia szukać? Komu wierzyć a przed kim się zbroić? Przesuwając wskazówki zegara gotowiśmy jeszcze wypowiedzieć wojnę nie temu wrogowi co trzeba. A jeżeli właściwemu – to czy właściwemu z kolei zawierzymy sojusznikowi? Czy możemy liczyć na jego pomoc w godzinie próby czy – jak uczy nas historia – znowu w tym trudnym, przesuniętym do przodu lub cofniętym czasie samotnie wobec przeważających sił wroga moralną chwałą przegranych w słusznej sprawie się okryjemy?
Tak to właśnie działa. Kiedy my śpimy polityka tyka niczym bomba: tik-tak, tik-tak... Jakoż roztrząsanie tych spraw to prosta droga na kozetkę. Zresztą, cokolwiek wybierzemy, wybierzemy źle – taka nasza polska tradycja a nawet historyczny obowiązek. Nie chcę się znęcać nad naszą narodową mądrością, w szczególności zaś nad jej mankamentami, bo to rzecz nadzwyczaj ryzykowna. Moja propozycja przez wielu zostanie uznana za „zgniły kompromis”, może nawet spotka się z wrogością obu zwaśnionych politycznie stron, ale warto ją rozważyć z jednego prostego powodu: to właśnie zgniłe kompromisy zapewniają nam jaką taką egzystencję, podczas gdy niezłomna walka przynosi wyłącznie moralne zwycięstwa. Proponuję tedy przestawić czas o pół godziny i tak zostawić. W ten sposób i Moskwie zapalimy świeczkę i Waszyngtonowi ogarek.


środa, 21 listopada 2018

Audio Video Show 2018 - recenzja

Audio Video Show to prawdziwy festiwal dla każdego szanującego się audiofila. Festiwal marudzenia, wybrzydzania i komentowania: sprzęt audio coraz droższy i coraz gorzej grający, nie to co kiedyś. Im bardziej zblazowany (i im młodszy) audiofil tym bardziej poczytuje sobie za obowiązek skrytykowanie i obśmianie sprzętu za grube miliony. „Panie, ja bym tego i za darmo nie wziął!”. Wiadomo, dzisiaj już nie produkuje się dobrego audio. Nie to, co przed wojną.

Młody już nie jestem nie tylko ciałem ale i duchem, ale nie przepuszczę okazji, żeby sobie podworować, bo to i kompleksy leczy i nastrój poprawia. Zblazowani audiofile już ode mnie dostali, teraz pora na prezentowany na AVS sprzęt. Od razu ostrzegam, że nie będę konsekwentny, bo zamierzam też chwalić, aczkolwiek niechętnie.

Najpierw ściana dźwięku, a potem napięcie rośnie – mawiał Alfred Hitchcock, tylko media przekręciły jego słowa. To i my zacznijmy od solidnej awanturki: wzmacniacz D'Agostino, wygląda jak okręt podwodny „Nautilus”, waży ćwierć tony i kosztuje milion dwieście zł. To monoblok, więc żeby była zabawa potrzebujemy dwóch takich. Ktoś, kto mieszka na czwartym piętrze (bez windy) może o nich tylko pomarzyć.

Skrzyżowanie Obcego ze szturmowcem z „Gwiezdnych wojen”. Nie musiałem słuchać, już na sam widok tych kosmicznych potworków miałem dreszcze.

DLS  specjaliści od car audio i muzyki wieszanej na ścianie. Od razu widać, że to prawdziwa sztuka. Muzykarstwo sztalugowe.

Miłość w Zakopanem, czyli Lucarto Audio. Wygląda jak cepelia, ale gra tak, że Sławomirowi spadłyby wąsy z wrażenia.

Tam wszystko było drewniane poza muzyką. W niej było więcej życia niż w niejednym zombie spędzającym całe dnie na scrollowaniu Facebooka.


W pierwszej chwili myślałem, że to ekspres do kawy.

McIntosh. Jedna z najciekawszych wizualnie prezentacji. Dzięki temu, że wszystko ładnie wyglądało i świeciło nie musiało już dobrze grać. A za te głośniki, ślepiące na nas osiemdziesięcioma jeden frontowymi przetwornikami trzeba zapłacić 660 tysięcy złotych.

Grawitujący lewitofon... grawitofon... w każdym razie talerz unosił się w powietrzu, ale tak naprawdę to bujda, ponieważ unosił się na trzech sznureczkach, które wydłubałem w Photoshopie.

To niesamowite jak delikatny potrafi być słoń w składzie porcelany, a właściwie dwa słonie. Panowie ze Sky Audio upchali potężne tannoy'e z lat 70. w niewielkim pokoju hotelowym i zasilili je własnej produkcji monofonicznymi wzmacniaczami lampowymi. Dźwięk potężny, ale w pełni kontrolowany. Czułem się jak w kościele i tylko szkoda, że chłopaki nie mieli płyty z muzyką organową. Moim nieskromnym zdaniem jeden z najciekawiej brzmiących zestawów na tegorocznym AVS.

Oko prezesa.

Kolumny i monitory z 8MM Audiolab. Piękny, zrównoważony dźwięk, takt i elegancja w brzmieniu. Czy jednak tylko mnie wpatrywanie się w tę dziurę wydaje się być nieco obsceniczne?

Aha, te graty na dole to polski Lampizator (genialny, nawiasem mówiąc).

W tym pokoju grają głośniki instalacyjne Melodiki o łącznej wartości 8786 zł.


Najwyraźniej wszystkie fundusze poszły na inżynierię i na specjalistę od wzornictwa już nie starczyło. Ten przerośnięty ekspres do kawy to monoblok Manron Delta SE150m. Cena? Milion złotych, ale za dwie sztuki, więc znośnie.

Uniwersalna tabliczka, zachować, przyda się na następne Audio Video Show.

Kolumny omnipolarne (czyli dookólne) firmy  MBL z głośnikami Radialstrahler mbl 101 X-treme, napędzane czterema potężnymi monoblokami MBL 9011 i przedwzmacniaczem MBL 6010D. Uwaga, teraz będę kontrowersyjny: to najbardziej przereklamowane brzmienie imprezy. Kiedy wchodzisz w te dźwięki to okazują się być lekkie, zdają się unosić cię wraz z sobą o pół metra nad podłogą, ale szybko zaczynasz czuć kołatanie serca i dziwny niepokój, jakby te cebulki siały infradźwiękami. Z ulgą opuściłem to pomieszczenie zastanawiając się, ile milionów ludzie są w stanie wydać na to, żeby zejść na zawał.

Stara miednica, spirytusowa lampka, szlauch ogrodowy i puzderko na listy miłosne – tyle wystarczy, żeby samodzielnie wykonać hi-endowe urządzenie odtwarzające dźwięk.

Skoro zaś jesteśmy przy robótkach ręcznych... oto zestaw zrób to sam”, czyli i ty możesz zostać McGyver'em. Ponoć jeden był taki zdolny, że zrobił z tego volkswagena golfa I.

Wprost z kreskówki na Audio Video Show, czyli audiofilskie przygody kota w butach.

„Odetnij jaszczurce ogon, dziurę zatkaj przetwornikiem, na podstawce ustaw...”  specjaliści z Deeptime Design Studio uznali, że podsłuchiwanie natury da najlepsze rezultaty.

Kolumny podłogowe Opera. Wyglądały tak dostojnie, że odruchowo chciałem zdjąć przed nimi czapkę, choć jej nie miałem. Napatrzeć się nie mogłem, takie urodziwe.

Wilson Audio, tak wyglądaliby rycerze w XXI wieku  gdyby w XXI wieku byli rycerze.

Konkurs na najładniejsze kolumny targów wygrywa... Gravelli Bespoke Audio. Nagrodą jest korespondencyjny kurs nauki wzornictwa przemysłowego oraz praktyczny poradnik „Jak przez weekend zostać miszczem w projektowaniu kolumn” autorstwa Freda Flinstone'a.

Ten dostojnie wyglądający młodzieniec w białym krawacie (dzień wcześniej miał różowy) i z lampą wyrastającą z głowy to Wiktor Krzak z Haiku-Audio. Tutaj prezentuje swoje najmłodsze dziecko: lampowy wzmacniacz Origami. Kiedy go widzę (wzmacniacz, nie Wiktora) od razu w głowie pojawia mi się hasło: Origami, sztuka układania dźwięku. Dobre, co nie?


Gdybym miał takie w salonie szybko zacząłbym z nimi rozmawiać. A może nawet i dokarmiać.



Monitory szerokopasmowej polskiej firmy GMP Tech. Monitory są nieprzeciętnej urody, co widać na załączonym zdjęciu.

Kolumny podłogowe Eltheria wprost z Zielonej Góry. Wyglądają jak milion innych kolumn, ale za to grają jak milion... ok, jak tysiąc... jak sto tysięcy dolarów. Po prostu świetnie.

A co się tyczy kabli to są dwie szkoły ich układania. Jedna, liberalna, mówi że jak tasiemka to nawet skrawek nie może dotknąć podłogi, a jak kabel to wszystko jedno...


... Druga, anarchistyczna, że kabel może byle jak walać się po podłodze, a podstawki należy umieścić w losowych miejscach.

Przewód USB za 9 tysięcy złotych. Myślicie, że lepiej przesyła informacje od tego z elektromarketu?

Diapason Karis III  moje ukochane włoskie monitory. Dość mi samej ich obecności, żebym każdego roku wracał na AVS. Tym razem udało mi się posłuchać na nich przyniesionej przez siebie płyty. Cena? Na tle innych urządzeń przystępna, jedynie 8 tysięcy euro. A, właśnie, chce ktoś kupić nerkę?

A kiedy na Narodowym zgasną światła... Lampy zamontowane w potężnych, szwedzkich monoblokach Engström Erik w mroku żarzą się niczym światła wielkiego miasta. To jedne z piękniejszych urządzeń na tegorocznym AVS. Szkoda, że nie możecie zobaczyć ich w świetle dnia. To znaczy możecie, ale nie tutaj.

Jednak zmieniłem zdanie. Poniżej te piękne końcówki mocy w całej swojej okazałości. Po prawej, w jedynie słusznej wobec nich pozycji, Lech Spaszewski z Soundclubu we fragmencie swojej okazałości.

poniedziałek, 29 października 2018

Tęczowy Piątek i homo sovieticus

Kto by pomyślał, że kiedykolwiek zechce mi się komentować wypowiedź Moniki Jaruzelskiej? Właściwie mój komentarz nie będzie dotyczył jej wypowiedzi, ale komentarzy z jakimi się spotkał, będzie zatem meta komentarzem.



Monika Jaruzelska, świeżo wybrana radna SLD, powiedziała o akcji zwanej Tęczowym Piątkiem (wiadomo, o co chodzi, pozwolę sobie nie tłumaczyć), co następuje: Robienie fiesty z takich spraw, które dotyczą intymnego życia... wydaje mi się, że to jest odwrotny skutek i napędza agresję. Zanim się z tym zgodzicie lub nie weźcie pod uwagę kilka rzeczy: czy Jaruzelska trafnie porównała Tęczowy Piątek do fiesty, czy wywlekanie intymnych spraw na płaszczyznę społeczną jest właściwe i czy faktycznie powyższe napędza agresję zamiast miłości? Bez rozstrzygnięcia tych aspektów trudno będzie Jaruzelskiej przyznać rację bądź jej odmówić. Jakoż nasi internauci i publicyści nie takie rzeczy potrafią. Bo przecież dość będzie wychwycić najbardziej podstawowy sens tej wypowiedzi: JARUZELSKA JEST PRZECIW. To wystarczy, żeby lewica dostrzegła w niej odszczepieńca, może nawet zdrajczynię, w każdym razie kogoś, kto już nie jest „nasz”, co sugeruje pewien durny mem, jaki znajdziecie pod tym linkiem. A pamiętacie, ile śmiechu było z prawicy i jaka schadenfreude zapanowała, kiedy Andrzej Duda poważył się na weto? - Tym durniom wystarczy JEDNA sytuacja, kiedy ich idol zboczy z jedynie słusznej drogi, żeby uznać go za zdrajcę. My jesteśmy inni, dojrzalsi, bardziej inteligentni, a przede wszystkim - potrafimy się pięknie różnić. Nie to, co oni. Czyżby?

A przecież Jaruzelska uznaje wagę edukacji seksualnej, zatem nie ma tu różnicy co do celu a jedynie przedsięwziętych środków: po prostu uznała, że jednorazowa, pokazowa akcja przyniesie więcej szkody, niż pożytku. Jeżeli i na tej linii ma panować jednomyślność, to paskudna choroba zwana homo sovieticus ma się dobrze i własnie zatruwa umysły kolejnego pokolenia.

Gwoli wyjaśnienia, homo sovieticus (człowiek sowiecki) to człowiek o osobowości zdemoralizowanej przez jedynie słuszne przekonania, przez bezwzględne posłuszeństwo wobec władzy i nienawiść do każdego, kto przejawia choćby śladowe ilości indywidualizmu lub, nie daj Boże, samodzielności w myśleniu.

Skłonność do prymitywnego dzielenia i szufladkowania ludzi wedle tej samej, czarno-białej czy też zero-jedynkowej wizji świata to obecnie niemal plaga. Jej ofiarą padają nawet dość inteligentni ludzie, których reakcje łatwo przewidzieć, bo są schematyczne. Nie dyskutujemy z człowiekiem ani z jego poglądami, ale sprawdzamy czy jego wypowiedzi pasują do szablonu. Odstępstwo o milimetr jest odstępstwem całkowitym. Prawda jest bowiem jedna, wróć, prawdy są dwie: nasza i ich. Żadnych światłocieni i półtonów, ogromna pomiędzy nimi przepaść. To dlatego my i oni nigdy się nie spotkamy.


czwartek, 2 sierpnia 2018

Audio Vintage Poland Meeting 2018 - recenzja

              Ależ było marudzenie, a ileż wyrzutów, utyskiwań, bez mała pogróżek personalnych pod adresem administracji za wybór takiego a nie innego terminu 3 Zlotu Audio Vintage Group. Wiadomo, lato, ludzie pragną wypoczynku rozumianego tradycyjnie: z rodziną na plażę albo z grupą przyjaciół gdzieś w góry. To czas, żeby za ciułane przez rok pieniądze pojechać w końcu na wymarzoną Majorkę czy do Toskanii, a jak ktoś naprawdę bogaty, to nawet nad polskie morze. I nagle należałoby ten uświęcony rok w rok rytuał odrzucić precz i jak gdyby nigdy nic powiedzieć: „Do widzenia, kochanie, w ten weekend jestem tylko dla moich przyjaciół-audiofilów”? Mowy nie ma!
               Otóż nie. Pomimo rzekomo niesprzyjającego terminu, w dniach 19-22 lipca w strategicznie położonym w środku Polski obok autostrady Dobieszkowie stawiło się, niech spojrzę na wyciąg bankowy, siedemdziesiąt siedem osób. Dokładnie tyle, ile było miejsc w hotelu. Tak, moi drodzy, zapełniliśmy cały hotel, do ostatniego łóżka. Tak się organizuje imprezy w „niesprzyjających” terminach. I kiedy o tym myślę to aż się za głowę łapię zastanawiając, gdzie pomieścilibyśmy wszystkich zlotowiczów, gdyby termin był bardziej sprzyjający, czyli na ten przykład listopadowy.
     Pierwszy dzień potraktowaliśmy jako rozbiegówkę. Przyjechać, przywitać się, rozpakować sprzęt i dokonać pierwszych odsłuchów. Niektórym trudno się było rozstać ze sobą i sprzętem, więc dość powiedzieć, że ceremonię powitalną zakończyli w okolicach śniadania dnia następnego. Co do mnie, to spałem do siódmej rano i obmywszy oczy żwawo ruszyłem do stołówki, gdzie ze smakiem zjadłem jajecznicę i twarożek.
         Hotel w Dobieszkowie nie oferował niestety możliwości umieszczenia wszystkich wystawców na jednym poziomie, więc żeby obejrzeć wszystkie atrakcje trzeba było biegać po piętrach. Nie jest to do końca wina hotelu, ponieważ w porównaniu do poprzedniego Zlotu, firm prezentujących swoje urządzenia było o wiele więcej. I teraz dla niepoprawnych kronikarzy mała uczta, czyli raport o stanie obecności. Do dyspozycji wystawiających mieliśmy trzy apartamenty. Parter zajęła moja macierzysta firma Nomos Audio Vintage oraz nasz partner, firma E.I.C., dystrybutor doskonałych angielskich kolumn marki Tannoy, o których poniżej. Piętro wyżej zainstalowali się Haiku Audio (to ci od doskonałych, autorskich wzmacniaczy) oraz Smok Audio (sprzedaż sprzętu vintage i płyt winylowych). Po przeciwnej stronie hotelu, ale na tym samym piętrze pomieściły swoje zabawki firmy Zweimann (producent m.in. napędów typu DAC) i Sky Audio (wzmacniacze lampowe). Mieliśmy do dyspozycji jeszcze trzy sale konferencyjne – parter zajęli sobie uczestnicy Zlotu, a właściwie wystawa ich sprzętu grającego. Co tam się działo! Ale otem potem. W drugiej sali wystawił się Tonsil ze swoimi najnowszymi kolumnami głośnikowymi, a w trzeciej 4HiFi, dystrybutor nowoczesnego sprzętu audiofilskiego. Uff! Przebrnąłem.

         Wydarzeń było tyle, że dwóch niedziel nie starczy, żeby wszystkie opowiedzieć, ale postaram się zmierzyć z tą poniekąd beznadziejną robotą. Na początek zajrzyjmy na wystawę sprzętu będącego własnością członków grupy. Czegoż tam nie było! Wzmacniacze (w tym po raz drugi goszczący na Zlocie żarówkowiec Kuby Mizery, nieco zmodyfikowany), tunery i amplitunery, zatrzęsienie kolumn i różne inne wynalazki. Było tego zwyczajnie za dużo i maestro Piotr Walendowski podjął bezkompromisową decyzję o wyrzuceniu większości gratów za drzwi. Kryterium było proste: porównujemy dwie pary kolumn i ta, która zyska mniejsze uznanie, wylatuje. Podobnie z resztą sprzętu. Nie było litości, ludzie setki kilometrów targali swoje wypieszczone zestawy audio, potem pieczołowicie je ustawiali, a po trzydziestu sekundach grania musieli zabierać z powrotem. „To jest rzeźnia” – skomentował to dosadnie Michał Potocki.
         Nerwy można było ukoić w apartamencie Nomos Audio Vintage, gdzie niepodzielnie rządził kolejny maestro, Lech Spaszewski. Lech z wirtuozerią Herberta Von Karajana… ok., przesadziłem, z bardzo dużą wirtuozerią dyrygował orkiestrą w skład której wchodziło wyłącznie zacne instrumentarium. Pierwsze skrzypce grały (by tak rzec) kolumny podłogowe firmy Tannoy – my zadbaliśmy o przygotowanie egzemplarzy sprzed lat, a nasz partner i jednocześnie dystrybutor marki, firma E.I.C., przywiózł nam najnowszy model. Ależ one wyglądają! Mają tak rasowy wygląd vintage, że Zlotowicze co chwila pytali nas, które są nowe, a które stare, my zaś nie nadążaliśmy z odpowiadaniem. Jako źródło służył nam do pewnego momentu w pełni manualny gramofon Pioneer PL-50, a potem dzielony na napęd i DAC odtwarzacz CD Esoteric. Sygnał wzmacniały doskonałe włoskie wzmacniacze Unison Research Sinfonia Anniversary i Etiuda.

         Ścisk podczas testu był okrutny, bo każdy chciał się przekonać na własne uszy, które z tych ślicznotek zagrają… aha, spodziewaliście, że napiszę „lepiej” i prawie zgadliście. W ostatniej chwili ugryzłem się jednak w klawiaturę, ponieważ odbiór barwy dźwięku to rzecz tak subiektywna, że hierarchizowanie jej to czynność dość niepoważna i łatwo tu o palnięcie głupstwa. W każdym razie większości uczestników bardziej podobał się dźwięk wypływający z nowych tannoy’ów. Zagrały jaśniej, czyściej, w sposób bardziej precyzyjny i dość gładko zatarły wspaniały skądinąd efekt, jaki chwilę wcześniej wywarły na słuchaczach starsze kolumny grające bardziej matowo i ździebko mniej przejrzyście, za to głębiej i jakoś tak dostojniej. Ale (zawsze jest jakieś „ale”) kto chciał, to wziął sobie do serca słowa Pawła Kluczyka ze SkyAudio, który prowadził prezentację. „Po godzinie nowe konstrukcje by was zmęczyły” – zapewnił. „Nowe są zatem do wyścigów, stare do przyjemności” – skomentował to Lech, ale słowa obu panów musieliśmy wziąć na wiarę, albowiem nie było ani czasu ani warunków na wielogodzinne odsłuchy, żeby potwierdzić lub obalić wspomniane zapewnienia.
         Jest rzeczą powszechnie wiadomą (jeżeli ktoś zaczyna wypowiedź od zwrotu „jest rzeczą powszechnie wiadomą” to jest rzeczą powszechnie wiadomą, że to bujda), że audiofil to człowiek na poziomie, wytrawny znawca i wielbiciel nie tylko muzyki, ale i sztuk wszelakich ze szczególnym uwzględnieniem teatru. Jakoż żeby mu wyjść naprzeciw Nomos Audio Vintage przygotował pierwszą na świecie sztukę jednoaktową „Śmierć tranzytora” (mówi się trałzystora i jeden z aktorów, w sensie ja, w trakcie spektaklu z upodobaniem i po wielokroć powtarzał to słowo w celach tyleż artystycznych co edukacyjnych). W telegraficznym skrócie: sztuka prezentowała dramat podmiotu lirycznego, z jednej strony atakowanego przez złą żonę, czyniącą podmiotowi wymówki o kupowanie kolejnych gratów vintage, z drugiej strony zmagającego się z oporem jeszcze bardziej złego trałzystora, który żadną miarą nie chciał skapitulować przed zabiegami rewitalizacyjnymi uskutecznianymi już to przy pomocy strzykawki, już to korkociągu do wina. Żadne z tych wyrafinowanych narzędzi naprawczych nie okazało się skuteczne i o trałzystor w końcu upomniała się Śmierć.

Jednoaktówka okazała się sporym wydarzeniem artystyczno-towarzyskim i jeżeli kuluary do dzisiaj nie puchną od plotek i komentarzy to winę za to ponosi Maciej Stempurski i jego wywrotowy test przewodów sygnałowych. Test przygotował z Janem Grzybickim z 4HiFi. Kable to w ogóle niebezpieczny temat, bo zwolenników teorii, że wpływają na dźwięk jest tylu, co i zwolenników teorii przeciwnej. Oba stronnictwa zwalczają się z zawziętością polityków startujących w wyborach i żadne z nich nie bierze jeńców. Wróć, stroną atakującą są na ogół „kablosceptycy”, bo „kabloentuzjaści” mają najczęściej w głębokim niepoważaniu to, co myślą o nich ci pierwsi i po prostu bawią się drutami.
Co do testu, to porównywaliśmy trzy różne przewody na trzech różnych gatunkowo utworach muzycznych. Słuchaliśmy uważnie, kiwaliśmy głowami i notowaliśmy spostrzeżenia, a na koniec głosowaliśmy. I już myśleliśmy, że na wyłonieniu zwycięzcy się skończy, a my rozejdziemy się w spokoju, kiedy Maciek odpalił petardę tak potężną, że z niejednej kablosceptycznej głowy dymi się do dzisiaj. Otóż z szatańską miną (trochę ubarwiam, minę miał taką jak zwykle, ale w takiej chwili ze wszech miar miał prawo mieć szatańską) powiedział, że słuchaliśmy kabli… cyfrowych. Czyli takich, które nie mają prawa „grać”, bo to tylko zera i jedynki, więc albo kabel działa albo nie działa, nie ma wartości pośrednich, etc. A tu proszę, wszyscy usłyszeli różnicę w brzmieniu pomiędzy poszczególnymi przewodami. Dla wielbicieli kronik wszelakich podaję, że były to w kolejności: TCI Cables Adder Digital II SE, Gotham GAC-1 z wtykami Amphenol i Klotz VA063ELS. W głosowaniu wygrały te pierwsze, za ponad sześć stów, drugie miejsce zajęły testowane na końcu, kosztujące nieco ponad sto złotych, a bodaj tylko dwóch zwolenników zdobyły tanie jak barszcz kable środkowe, z marketu. Druty zaś przepinane były między napędem CEC a DAC Audio GD.
Wstrząs audiofilaktyczny (powinna być taka jednostka chorobowa) niektórzy wciąż leczą słuchaniem muzyki z pozbawionych jakichkolwiek przewodów odtwarzaczy mp3 8kb/s, inni wyemigrowali na daleką północ i słuchają już tylko arktycznego wiatru smagającego nieliczne turzyce i porosty, a najliczniejsza grupa utraciła wiarę w muzykę w ogóle. Maciej Stempurski otrzymał zaś dożywotni zakaz pojawiania się na audiofilskich imprezach z czymkolwiek co choćby z daleka przypomina przewody połączeniowe, druty, sznurki czy choćby gumkę od majtek.
Internetu by nie wystarczyło żeby wymienić wszystkie atrakcje Zlotu (zwłaszcza przy moim rozwlekłym sposobie pisania), więc już tylko w telegraficznym skrócie ujmę niektóre z pozostałych wydarzeń.
Firma Tonsil przyjechała na Zlot z kolekcją swoich nowych kolumn w celu udowodnienia wszem i wobec, że „altusy nie grajo”. Jednak nie z naszymi ludźmi takie numery. Kilka godzin cierpliwego konfigurowania sprzętu i altusy zagrały i zaśpiewały jak ta lala, zwłaszcza podłogówki Altus 380.

W apartamencie Nomos Audio Vintage w ślepym teście porównywaliśmy dość budżetowy gramofon z – przepraszam za efekciarskie słowo – high-endowym dzielonym odtwarzaczem CD marki Esoteric kosztującym tyle, co miejski samochód. Nawet wytrawni audiofile mieli niekiedy kłopot ze wskazaniem, z którego źródła słyszą dźwięk. Jeszcze większy mieliby kłopot gdybyśmy porównywali dźwięki płynące z Esoterica z dźwiękami generowanymi przez jakiś odtwarzacz mp3 8kb/s, ale na tak karkołomny test zabrakło nam cojones. Może następnym razem będziemy mieli więcej animuszu.
Nie zabrakło nam go za to przy porównywaniu rzeczonego Esoterica z najnowszym, pracującym na lampach przetwornikiem cyfrowo-analogowym Zweimann DAC Papylon. Ten ostatni to autorski projekt Michaela… Cwejmana. Podobieństwo nazwiska twórcy do nazwy jego dzieła jest oczywiście całkowicie przypadkowe. Całkiem już jednak nieprzypadkowo DAC dzielnie dotrzymywał kroku dzielonemu monstrum o ezoterycznej nazwie.
Organizatorzy testów i porównań mogą do samej choinki powtarzać, że nie ma „lepsze”, „gorsze”, jest – „inne”. Zatem mówienie, że dany sprzęt gra „lepiej” od innego jest nieuprawnione, ponieważ rzecz jest wysoce subiektywna. Audiofil jednak wie swoje i nic mu nie sprawia takiej przyjemności jak możliwość postawienia naprzeciwko siebie na ringu dwóch (lub więcej) sprzętów i powiedzenie: bijcie się. Takie „walki kogutów” czy może raczej lamp miały miejsce w pokoju Haiku Audio i Smok Audio, gdzie do rywalizacji, pardon, do testu stanęły trzy lampy z serii EL 34: KT77 Genalex (Gold Lion), stara lampa RFT NOS i Psvane Philips Holland Metal Base Replica.

Apartament Sky Audio zamienił się z kolei w gorącą łaźnię, gdzie w tak zwane znaki (czyli w co?) dawały się „pralki” znanej i cenionej w branży AGD firmy Tannoy. Potężne (120 kg sztuka) podłogówki robiły wrażenie czystością, do jakiej potrafiły doprowadzić każdy dźwięk.
Biorąc pod uwagę liczebność uczestników, skalę przedsięwzięcia oraz jego sukces, oświadczam, że kolejny zlot odbędzie się w twierdzy Alcatraz, zaś klucze to cel posiadała będzie wyłącznie administracja. Aha, przy okazji apeluję po raz drugi: osoby, które w sobotę o drugiej w nocy puszczały w sali Tonsilu na całą moc głośników „Oczy zielone” Zenka Martyniuka proszone są o zgłoszenie się w celu dobrowolnego poddania karze.







Zdjęcia: Grzegorz Piskorski i Wstereo (zdjęcie z jednoaktówki)